niedziela, 11 września 2016

41. (wyścigi) Niespokojna Muza

 Ruska & Niespokojna Muza

Któregoś ranka postanowiłam pojechać na tor sama z Muzą. Dziewczynce przyda się chwila skupienia na technice, a mi brak widzów. Udało mi się wstać o piątej, a piętnaście minut później szłam już do stajni z pączkiem w jednej ręce i kubkiem z herbatą w drugiej. Śniadanie zjadłam w siodlarni, skąd od razu wzięłam sprzęt i poszłam do mojej kochanej koninki. W stajni było jeszcze cicho i pusto. 
Muza przyjaźnie trąciła mnie nosem, kiedy weszłam do niej ze szczotkami. Nie miała nic przeciwko mojej obecności i spokojnie pozwoliła mi się wyczyścić. Nawet przy kopytach nie była specjalnie wkurzona. 
Wyprowadziłam ją przed stajnię, założyłam kask i rękawiczki, po czym wsiadłam na nią ze schodków. Miała raczej dobry humor, przynajmniej to wyczuwałam. Wydawała się być rozluźniona i chętna do pracy. Wygodnie usadowiłam się w siodle i ruszyłyśmy stępem. 
Słońce dopiero miało się pokazać, póki co widziałyśmy tylko różowe chmury na horyzoncie. Było jednak dość jasno i nie miałyśmy problemów z trafieniem na odpowiedni zjazd. Droga wiodła między pastwiskami i prowadziła do lasu. Na łąkach nie było jeszcze koni, więc Muza nie rozpraszała się. Szła swoim rytmem, dość żwawym tempem. Uszy delikatnie postawiła, ale głowę trzymała raczej nisko, więc nie martwiłam się. Nie interesowały ją odgłosy ptaków, bo tylko to było słychać. Kiedy wjechałyśmy do lasu ruszyłyśmy kłusem. Był to bardzo spokojny truchcik. Dopiero później zaczęłyśmy przyspieszać, właściwie wtedy kiedy podłoże zrobiło się bardzo piaszczyste i Muzie lżej było je pokonać szybszym tempem. Po górkach też pozwoliłam jej biec nieco szybciej, a ona wyczuła świetną okazję i w pewnym momencie nagle zagalopowała, ale szybko udało mi się ją ogarnąć. Przećwiczyłyśmy mięśnie na tych wybojach, ale było naprawdę fajnie. 
W końcu wjechałyśmy na tor. Na szczęście brama była otwarta, więc mogłam od razu poprowadzić Muzę na bieżnię bez zsiadania z niej. Nie zwalniałam tempa. Tym samym żwawym kłusem pokierowałam konia przed siebie. Kiedy Muza zdała sobie sprawę gdzie jesteśmy zaczęła mocno przeć na wędzidło i czułam jak bardzo chce ruszyć pędem przed siebie, ale jeszcze jej na to nie pozwalałam. Pokonałyśmy jedno okrążenie, w ciągu którego klacz zdołała się wyciszyć i odzyskałam nad nią kontrolę. Wtedy na chwilę zwolniłyśmy do stępa, żeby odsapnąć. W końcu przyszedł czas na właściwy trening. 
Do przejścia w galop wystarczyła klaczy jedynie lekka łydka. Oczywiście ruszyła przed siebie ile sił w nogach, jednak nie dałam sobą pomiatać i odpowiednio zadziałałam pomocami, niejako zmuszając konia do zwolnienia tempa. Posłuchała, za co ją pochwaliłam. Postanowiłam przerobić z nią trening wytrzymałościowy. Poruszałyśmy się wolnym galopem, starając się jechać mniej więcej na środku bieżni. Muza zwykle trzymała się barierki i zaczęłam podejrzewać, że boi się wyprzedać od zewnętrznej i zamierzałam dziś ten strach przełamać. Jednak Muza nie miała problemów z odejściem od bandy. Co jakiś czas zmieniałam jej pozycję – raz zbliżałyśmy się do zewnętrznej, raz do wewnętrznej, a czasem biegłyśmy pośrodku. Klacz dobrze reagowała na sygnały i nie kłóciła się ze mną. Cały czas biegła równym tempem, chociaż czułam, że wystarczyłoby lekkie poluzowanie wodzy i poszłaby przed siebie jak gepard. Dlatego cały czas uważałam. Po pokonaniu tysiąca metrów lekko przyspieszyłyśmy, bo jak dotąd klacz radziła sobie świetnie i nie zmęczyła się zanadto. Utrzymywałam to nowe tempo, a klacz nie miała nic przeciwko. Nawet cieszyła się, że może biec szybciej. Po 600 metrach zaczęła się lekko pocić i co jakiś czas prychała, ale jednak raźnie biegła do przodu i dalej wyczuwałam w niej dużą energię. Jej kondycja bardzo, ale to bardzo się poprawiła. Po kolejnych czterystu metrach przyszedł czas na odrobinę szaleństwa. Poluzowałam wodze, odciążyłam jej zad i cmoknęłam bardzo wyraźnie. Klacz włączyła piąty bieg w zaledwie sekundę. Gdybyśmy startowały z  bramek, to byłby jej najlepszy start w dziejach. Prawie straciłam równowagę, niemal zmiotło mnie z siodła. Klacz rozpędzała się w błyskawicznym tempie i byłam w szoku ile jeszcze ma w sobie siły. Pocwałowała przed siebie, a ja pozwoliłam jej zjechać do barierki, dzięki czemu biegła jeszcze chętniej i naprawdę czułam się jak na motorze. Jakby to była maszyna, a nie żywa istota z ograniczonymi możliwościami. Muza w tamtej chwili tych ograniczeń nie miała. Była niesamowita! Chociaż zamierzałam dać jej luz tylko na pięciuset metrach nie miałam serca jej przerwać. Pokonała 800 metrów! Dopiero wtedy zaczęłam ją zwalniać, chociaż ona wcale tego nie chciała. Bałam się, że zatraci się zbyt mocno i nieświadomie przeciąży swój organizm. Kłóciła się ze mną, ale ostatecznie odpuściła. Zwolniła do wolnego galopu i tak dokończyłyśmy okrążenie. Kiedy ochłonęła przeszłyśmy do kłusa i wyjechałyśmy z terenu toru wyścigowego. 
W lesie długo była jeszcze bardzo rozentuzjazmowana i nie mogła się za bardzo skupić. Trochę machała głową, reagowała na każdy szmer. Dopiero po kilku minutach wróciła jej świadomość tego jaka jest zmęczona po treningu. Wtedy mogłam ją ją łatwo opanować. Zaraz po powrocie do domu zdjęłam jej sprzęt, a Harry, który chyba zobaczył nas z okna wyszedł by polać ją letnią wodą. 
- Wzięłaś ją na trening czy w teren? - zapytał, kiedy woda zaczęła już lecieć, a ja wróciłam z siodlarni.
- Trening.
Oczywiście uśmiechałam się jak głupia (tak mi zostało do końca dnia zresztą), więc nie musiał pytać jak poszło. Zamiast zaprowadzić klacz na karuzelę to zapięłam ją na uwiąz i chodziłam sobie z nią po okolicy przez prawie dwadzieścia minut. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz