sobota, 30 stycznia 2016

14. (jazda na oklep) Ariel

Ruska - Ariel
Aiden, Mila

sprzęt: ogłowie

Może nie byłam dziś w najlepszym nastroju i wcale nie miałam ochoty wsiadać na żadnego konia, ale kiedy weszłam do stajni i zobaczyłam tę poczciwą, puchatą mordkę Ariela – nie byłam w stanie przejść obojętnie. Ogier wyciągał łeb przez specjalną dziurę w kratach boksu i domagał się głaskania, co też oczywiście mu zapewniłam. Kochany zaczął przeszukiwać kieszenie mojej kurtki, ale niestety nie miałam tam nic smacznego. 
- A nie chciałoby ci się trochę rozruszać…? - zapytałam, wpadając na genialny niemalże pomysł.
Ariel nie odpowiedział, ale czujnie nastawił uszu, domagając się większej ilości informacji. Zaczepiłam przechodzącego obok Aidena z taczką pełną słomy. 
- Jest ktoś na hali? - zwróciłam się do niego.
- Chyba nie… Znaczy Vienne twierdziła, że o dwunastej ma zamiar wziąć Nuhra na lonżę, ale jest dopiero jedenasta, więc…
- Okej! Dzięki!
Zachwycona wzięłam szczotki ze skrzynki i wlazłam do boksu mojego miśka, żeby go raz dwa wyczyścić. Co prawda ta sierść nie była dziś moim przyjacielem, ale jakoś dałam sobie radę. Trwało to dłużej, niż chciałam żeby trwało, jednak w końcu pozbyłam się wszystkich zaklejek. Z kopytami poszło szybciej. 
Później wystarczyło już tylko lecieć do siodlarni po jakiś sprzęt. Zagapiłam się na siodła… jeszcze nie przyszło to, które zamówiłam specjalnie dla niego… pojadę na oklep! A co! Konik jest mięciutki i wygodny jak stary fotel, więc nie będę chyba później przeklinać samej siebie… Zabrałam więc samo ogłowie i ruszyłam biegiem do boksu. Założenie tej ilości sprzętu trwało trzydzieści sekund, więc już po chwili kierowałam się z moim puchatkiem na halę.
Istotnie było tam zupełnie pusto i ciemno. Zapaliłam lampy i podprowadziłam sobie konika pod schodki, które, dzięki Bogu, zawsze tam stały.  Kiedy usadowiłam się w odpowiednim miejscu uśmiech sam wskoczył mi na usta. Nie jeździłam na oklep od paru miesięcy, a jeśli już, to na „koniach sportowych”, które nie miały tyle przyjemnego dla oka i tyłka tłuszczyku. 
Ruszyłam stępem, chociaż było mi trochę trudno. Ariel nie był zbyt żwawy, a ja jeszcze nie przyzwyczaiłam się do takiej jazdy. On trochę mnie olewał, ja trochę się wkurzałam, ale po mniej więcej dwóch kółkach takiego spacerku donikąd,  próbując obrać jakąś strategię, w końcu odkryłam co i jak. 
Od tamtej pory konik maszerował pięknie, reagował na sygnały i starał się być grzeczny. T bardzo mnie cieszyło i nie wahałam się mu o tym mówić. On natomiast, słysząc tyle pochwał, starał się jeszcze bardziej. Nasza współpraca zapowiadała się szalenie pomyślnie i oczami wyobraźni już widziałam jakimi dobrymi przyjaciółmi zostaniemy w przyszłości. 
Zaczęliśmy robić duuże wolty, jeszcze większe półwolty, było parę zatrzymań, gdzie udoskonalaliśmy tez przez chwilę cofania albo zwroty. Ariel nie czuł się w tym mocny, ale taka luźna jazda była odpowiednia, by przekonał się, że to nic strasznego i trochę poćwiczył. Kilka kroków do tyłu zrobić potrafił i to się liczyło. 
Po jakimś czasie tej sielankowej jazdy przyszedl czas na zakłuswanie. Mając pod sobą takiego wielkego kloca, trochę obawiałam się tego, czy posłucha siedzącej na nim kruszyny, ale moje obawy zostały rozwiane wraz z pierwszym wypchnięciem. Ariel ochoczo przeszedł do wyższego chodu. Pochwaliłam go po raz kolejny… właściwie przez całą jazdę byłam w stanie tylko go chwalić i mówić jaki jest piękny, mądry i kochany. 
W kłusie też robiliśmy sobie trochę woltek, już nawet mniejszych. Było też kilka przekątnych, na których „dawaliśmy do pieca” aż się kurzyło. No prawie, nie oszukujmy się, mój puszysty grubasek jeszcze by się zasapał. Było tak cudownie, bo wcale nie wybijał! Nawet gdy tak przyspieszaliśmy!
Nie mogłam się doczekać galopu, ale na to wolałam jeszcze chwilę poczekać. Najpierw porządna rozgrzeweczka. I tak przejechaliśmy sobie jakiś wymyślony program ujeżdżeniowy w stępo-kłusie. Co prawda zakręty Ariela ciężko było nazwać jazdą po łuku. Poruszał się jeszcze jak wąż w tej grze na telefon, ale mniejsza o to. Później szło mu lepiej i to najważniejsze. 
- No proszę cię, nie stać cię na sioło?
Usłyszałam głos Milki, która stała sobie przy wejściu, przyglądając się nam z uśmieszkiem. 
- Wydałam wszystko na nowe konie… co zrobić, uzależnienie niszczy człowieka… - westchnęłam, podjeżdżając do niej stępikiem.
- Mhm, gratuluję nowych pociesz – prychnęła, miałyśmy się pilnować i coś nam nie wychodziło.
- Mileczko, ale ustawisz nam drążki przy okazji, co? - Uśmiechnęłam się do niej najpiękniej jak potrafiłam.
Machnęła ręką, zamykając drzwi. 
- Niech ci będzie i tak muszę się ukrywać.
- Przed czym? - zdziwiłam się. - To tak tam na środku…
- Raczej przed kim. Niko mnie prześladuje – powiedziała, po czym ruszyła do magazynku po drągi. Ustawiła nam w sumie pięć, a później siadła sobie na schodach na trybuny. Zakłusowałam więc, a później skierowałam Ariela na belki. Konik nie bardzo wiedział co ma robić, ale dzielnie ruszył na przód, bazując na wskazówkach, które mu dawałam. Lekko skróciłam wodze oraz je nieco rozszerzyłam i pilnowałam go w łydkach, wszystko żeby nie uciekł na bok i szedł żwawo.
Żaden koń dawno nie przejechał tego tak niezdarnie, jednak było przy tym tak wygodnie, że wybaczyłam mu w sekundę kulejącą estetyczność przejazdu. Ale Ariel wyciągnął z tej lekcji wnioski, nabrał doświadczenia i kiedy po połowie okrążenia, przejechaliśmy przez drążki po raz kolejny – było już lepiej. 
Poklepałam go po szyi, niech wie, że jest cudowny. Jakby jeszcze nie zdał sobie z tego sprawy, po moich codziennych monologach pod jego adresem. 
Pojeździliśmy sobie trochę dalej na wolcie, później zmiana kierunku w ciasnym wygięciu i znowu trochę kłusika po kole. Ładnie pracował i polegał na mnie, wsłuchując się w najdrobniejszy sygnał. Naprawdę byłam z niego bardzo zadowolona. 
Po jakimś czasie wróciliśmy na drążki, jednak tym razem najpierw przejechaliśmy je od drugiej strony, a później jeździliśmy po śladzie duuużej ósemki, na której środku znajdowały się nasze ukochane belki. Dzięki temu mogliśmy jednocześnie pokonywać je na wszystkie sposoby i pracować sobie nad łukami. 
W końcu zdecydowałam się na zagalopowanie. Pomimo takiej chętnej pracy bałam się czy nie będzie ciężki do wypchnięcia, ale i tym razem pokazał się od najlepszej strony. Wystarczyło jedno przyłożenie łydek plus bujnięcie, żeby pięknie przeszedł w galop. To był najlepszy galop pod słońcem. Mogłam się już  nigdy nie zatrzymywać, bo było tak cudownie. Po trzech okrążeniach takiego mega relaksu Ariel zaczął się nudzić, więc musiałam zejść z obłoków i wymyślać jakieś zadania. Najpierw była wolta na pół hali, a później coś, co miało być półwoltą z lotną zmianą nogi. Jednak konik nie potrafił sobie z tym jeszcze poradzić, toteż zwolniliśmy do kłusa i zagalopowaliśmy na poprawną nogę. Nie chciałam go już tak mocno męczyć, więc już po nieco ponad okrążeniu zwolniłam do kłusa. 
Oddałam trochę wodzy, więc opuścił łepetynkę i tak sobie pomalutku kłusowaliśmy. Szybko też zwolniliśmy do stępa i potem to samo działo się właśnie w stępie. Po kilku minutach podjechałam do wyjścia, gdzie zeskoczyłam i razem z Milką poszłyśmy odprowadzić Ariela do boksu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz