Alik – Seven Wishes
Megan – Arizona DH
W środę zabraliśmy się za konie dopiero koło czternastej. Właściwie mieliśmy zupełnie zrezygnować, ponieważ w nocy spadł śnieg, a więc trening crossowy był zbyt niebezpieczną opcją. W końcu jednak zdecydowaliśmy, że zamiast tego pojedziemy sobie w teren.
W stajni szybciutko uporaliśmy się z wierzchowcami, które naprawdę zdziwiły się, że chcemy je męczyć trzeci dzień z rzędu. Mimo to nie protestowały podczas czyszczenia, ani zakładania sprzętu, więc raz dwa byliśmy wszyscy gotowi do pracy.
Seven Wishes: siodło, ogłowie, czaprak, podkładka
Arizona: siodło, ogłowie, czaprak, podkładka
Catsye: siodło, ogłowie, czaprak, podkładka
Wyprowadziliśmy je na zewnątrz, zakładając rękawiczki i czapki Później poprawiliśmy popręgi i wsiedliśmy ze schodków, które niewzruszenie od lat stały przy stajni.
Ruszyliśmy w stronę lasu wolnym stępem. Przynajmniej miał to być wolny stęp w zamierzeniu, jednak podekscytowane wyjazdem koniska mimowolnie przyspieszały i chciały się wyprzedzać. Na drodze między pastwiskami ustaliliśmy jednak kolejność: jechałam pierwsza na Catsye, za mną Alik z Seven, a zastęp zamykały Megan i Arizona.
Warstwa śniegu była gruba na jakieś piętnaście centymetrów i konie z początku miały trudności z poruszaniem się, jednak szybko przywykły i dopasowały się do warunków. Nie licząc zimna było bardzo przyjemnie, bo niebo zaczynało powoli barwić się na pomarańczowo, w oddalonym o jakieś pół mili lesie ćwierkały ptaki, a śnieg przyjemnie skrzypiał pod końskimi kopytami. Cat szła na kontakcie, ale byłam jej pewna i nie przejmowałam się nagłym skokiem w bok czy czymś w tym rodzaju. Sterowałam nią bardziej za pomocą łydek i dosiadu. Podejrzewałam, że z Seven jest tak samo, ale Arizona mogła mieć drobne fochy.
W końcu wjechaliśmy w leśną ścieżkę, gdzie było trochę mniej śniegu.
- Kłusem! - powiedziałam głośno i po chwili przyłożyłam łydki do boków konia. Cat ładnie przeszła do wyższego chodu, a reszta za nią.
Seven donośnie parsknęła, ale trzymała się kilka metrów za zadem srokatej, na której nie zrobiło to wrażenia.
Rumaki utrzymywały ładne tempo bez poganiania i cieszyły się przejażdżką w równym stopniu, co my. Może nawet bardziej, bo im nie było chyba tak zimno. Dopiero po chwili anglezowania poczułam się mniej jak sopel, a bardziej jak człowiek. Błądziliśmy sobie tym truchcikiem po co szerszych alejkach, żeby nie ocierać się o gałęzie pełne śniegu.
W pewnym momencie przez drogę przebiegł zając, ale na szczęście nasze konie nie były nim przerażone, a raczej zaintrygowane. Mimo to nie zwolniły nawet znacznie, a jedynie odrobinę i wyciągały głowę na bok, żeby dojrzeć gdzie też pobiegło to śmieszne zwierzątko. Wkrótce wszystko wróciło do normy, a wierzchowce znowu wyprostowały się i dumnie przemierzały las.
Zwolniliśmy na chwilę do stępa, bo droga, którą musieliśmy pokonać, była lekko pochyła i nie chcieliśmy ryzykować utraty równowagi. Obyło się bez problemów, więc po chwili wjechaliśmy na dużą łąkę, gdzie bez obaw mogliśmy pogalopować do woli. Megan spięła Arizonę bez żadnego ostrzeżenia i wyprzedziła wszystkich.
- Boże – szepnęłam do siebie , kiedy na chwilę ogarnęło mnie przerażenie, ale zaraz potem sama poszłam śladami przyjaciółki.
Catsye była nad wyraz szczęśliwa z takiego obrotu spraw i chętnie ruszyła galopem za Arizoną. Słyszałam, że Alik także zrobił to samo, jednak został w tyle.
Dogoniłam Meg i przez chwilę biegłyśmy obok siebie, ale klacze zaczęły ze sobą zbyt mocno rywalizować i odpuściłam. Zamiast tego podgalopowałam do Alika i miałam właśnie ukraść mu czapkę, kiedy oberwałam od niego śnieżką.
- Ej! - oburzyłam się – skąd to masz?!
Na pewno nie schylił się z grzbietu aż do ziemi… Ale okazało się, że podczas truchtu po lesie, trochę śniegu spadło na grzbiet klaczy, więc chłopak pieczołowicie zebrał go i trzymał na odpowiednią okazję.
Zaczęłam go gonić, kiedy postanowił uciec, ale Seven okazała się być zwinniejsza. Natomiast Arizona była wcale nie gorsza i z łatwością pomogła Megan na dorwanie chłopaka. Stracił on swoja cenną czapkę z uszami renifera i pożałował, że zadarł z dziewczynami.
Zabawa w berka trwała jeszcze chwilę. Zdecydowaliśmy się wracać, żeby zdążyć do stajni zanim zrobi się ciemno. Droga powrotna wyglądała trochę inaczej, bo jechaliśmy wszyscy obok siebie, omawiając szansę naszych koni na wystawie w Hipodromie Paris, an które ostatnio wysłaliśmy część wierzchowców. Później rozmowa zeszła na inne tory, takie jak ulubione seriale, co zawsze było dla naszej załogi niekończącym się źródłem informacji.
Konie były wtedy grzeczne i stępowały na luźniejszych wodzach, zupełnie się ze sobą nie kłócąc. Galopada po śniegu i dwa poprzednie dni trochę je zmęczyły, ale na pewno nie wyjdzie im to na złe.
Do stajni w istocie dotarliśmy przed zmrokiem, chociaż latarnie na padokach i przy stajniach paliły się już od jakiegoś czasu. Zeskoczyliśmy z siodeł i odprowadziliśmy koniska do boksów, gdzie zdjęliśmy sprzęt i założyliśmy im derki. Kiedy Meg i Alik poszli do domu, ja jeszcze dałam każdemu rumakowi po marchewce i sprawdziłam czy drzwiczki do wybiegu Snickersa i Rocky;ego są dobrze zamknięte. Nie chciałam powtórki z wigilii…
Kiedy weszłam do domu i oswobodziłam się ze wszystkich swetrów, jakie na sobie miałam, dostałam jeszcze w holu do ręki kubek kakao od Vienne.
- Dziękuję! - pisnęłam radośnie i upiłam kilka łyków, by stwierdzić, że jest idealne. Zerknęłam do salonu, gdzie przy rozpalonym kominku siedziała co najmniej połowa załogi i uśmiechnęłam się do siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz