środa, 29 marca 2017

71. (skoki) Ravenna

Rodzaj treningu: skokowy (L)
Data i godzina: 29 marca, 17:40
Para: Ruska & Ravenna

Strasznie chciałam wziąć Ravi na skoki. Stwierdziłam, że skoro ostatnio miałam i cross, i ujeżdżenie, to teraz przyszła pora na tradycyjne hopki na hali. Ale dałam jej cały wolny ranek i zjawiłam się w jej boksie ze sprzętem dopiero wpół do osiemnastej. Czyszczenie poszło szybko, siodłanie tak samo. Zdawało mi się, że klacz myśli „o nie, tylko nie znowu ona”…
Zaprowadziłam ją na halę, gdzie wcześniej ustawiłam pięć przeszkód o wysokości 100 cm i kilka mniejszych, a także drążki (sztuk 4). Wsiadłam z ziemi i ruszyłam żwawym stępem. Kręciłam się wśród przeszkód, żeby zapoznać z nimi konia i dać wskazówki na temat naszej dzisiejszej pracy. Ravi wyglądała już na nieco bardziej wesołą. Szła pewnie, z postawionymi uszami. Na samym początku musiałam ją lekko popędzać, ale szybko sama przejęła inicjatywę. Po kilku minutach poświęconym woltom i serpentynom zakłsuowałyśmy. Widocznie czegoś się wczoraj nauczyła, bo przejście było bardzo płynne i pochwaliłam ją za nie. Generalnie poruszałyśmy się dość żwawo, ale czasami lekko zwalniałam, albo przyspieszałam jeszcze bardziej. Najpierw robiłyśmy duuże wolty, później stosunkowo coraz mniejsze. Rav nie mogła się doczekać skoków, zaczęła się trochę wyrywać, ale za każdym  takim przejawem buntu potrafiłam ją sprowadzić na ziemię. Prosiłam by była cierpliwa. Najechałyśmy sobie na drążki – Rav była zachwycona i sama ustaliła dobre tempo. Pilnowałam jej, chociaż nie musiałam, bo bardzo chciała pokonać tę „przeszkodę”. Spróbowałyśmy od drugiej strony i poradziła sobie równie dobrze. Wysoko podnosiła kopytka i ani razu nie stuknęła w belkę! Wkrótce zagalopowałyśmy. Dzisiaj poszło znacznie lepiej niż poprzedniego dnia i byłam tak strasznie szczęśliwa, że Rav się uczy i zapamiętuje! 
Po dobrej rozgrzewce przyszedł czas na skoki. Zaczęłyśmy od najmniejszej jaką tu miałyśmy – krzyżaka. W środku miał może 30 cm. Ravenna nawet nie napalała się na to zbyt mocno i nie przyspieszała, gdy naprowadziłam ją na odpowiednią ścieżkę galopem. Po prostu sobie kicnęła, bez wysiłku i bez większych emocji. Poklepałam ją i po chwili nakierowałam na nieco większą stacjonatę – miała jakieś 50 cm. Tym razem Ravenna ciekawsko postawiła uszy i wyczuwałam lekkie napięcie w jej mięśniach. Mimo to zachowała się dobrze i słuchała mnie w 100%. Wybiła się raczej lekko, bez nadmiernego marnotrawstwa energii.  Ponownie ją pochwaliła, bo chciałam by zachowała raczej takie zachowawcze podejście. Rozemocjonowana mogła być ciężka do opanowania. Skoczyłyśmy tę samą stacjonatę z odwrotnego najazdu i ponownie wyszło bardzo dobrze.  Z związku z tym przyszedł czas na stacjonatę numer dwa o wysokości 80 cm. Rav wcześniej robiła się trochę rozkojarzona przed tej wysokości przeszkodami, ale tym razem musiała już pamiętać, że powinna być spokojniejsza i właśnie tak skoczyła przez stacjonatę. Nie przyspieszała niepotrzebnie, była skupiona, ale chętna i zaangażowana. Mogliśmy więc przejść do 100 cm oksera. Nieco przyspieszyłyśmy, a Ravi bardzo ciężko było się opanować, kiedy zobaczyła gdzie jedziemy. Starała się, ale czułam, że walczy ze sobą. Ostatecznie posłuchała mnie i dostosowała się do moim poleceń, co ucieszyło mnie niesamowicie! Zaraz po udanym skoku wyklepałam ją i nazywałam „kochanym koniem” przez całe okrążenie. Jedno, bo później zaatakowałyśmy szereg złożony z dwóch stacjonat. Były oddalone od siebie na jakieś dwie foule. Pozwoliłam Ravce przyspieszyć, ale pilnowałam by nie zaszalała. Na szczęście zachowała się jak należy i nie sprawiła mi zawodu. Wręcz przeciwnie, bo nie dość, że była spokojna i łatwa w prowadzeniu to przy wybiciach pokazała moc. Ten szereg pokonała IDEALNIE. Chyba będziemy miały więcej skokowych jazd w najbliższym czasie, bo jeździło mi się na niej świetnie. Najechałyśmy na doublebarre'a. Klacz była spokojna, ale czułam jak rozpiera ją energia. Trzymałyśmy dość szybkie tempo, ale odpowiednie by nie bać się o upadek na zakrętach. Skoczyła jak rasowy sportowiec, a zaraz po lądowaniu nawet lekko bryknęła, czego w ogóle nie miałam jej za złe, a raczej parsknęłam śmiechem. Później jeszcze dwa razy skoczyłyśmy przez oksera i raz przez szereg – za każdym razem Ravi była świetna i coraz bardziej zaskarbiała sobie moją miłość. 
Nie chciałam jej przemęczać, bo ostatnie dni były dla niej raczej aktywne, więc późnej tylko spokojnie kłusowałyśmy, co jakiś czas przejeżdżając przez drążki, albo robiąc jakąś woltę. Po może 5 minutach zatrzymałam się i zsiadłam, by zdjąć siodło. Postanowiłam, że rozstępuję ją w ręku, dzięki temu lepiej sobie odpocznie. Po jakimś czasie znudziło nam się takie spacerowanie, więc zdjęłam jej tez ogłowie i bawiłyśmy się w berka… kocham tego konia. 

wtorek, 28 marca 2017

70. (ujeżdżenie) Ravenna

Rodzaj treningu: ujeżdżeniowy (L-P)
Data i godzina: 28 marca, 13:21
Para: Ruska & Ravenna

Po wczorajszych szaleństwach na torze crossowym trzeba było ruszyć Ravi, żeby nie miała zakwasów. Zdecydowałam się na lżejszy trening ujeżdżeniowy i do tego też zaczęłam ją sobie przygotowywać. Do niebieskiego czapraka dobrałam owijki w tym samym kolorze, a gdy założyłam już resztę sprzętu – zaprowadziłam klacz na halę. Klimatyzacja! 
Wsiadłam z ziemi i od razu ruszyłam stępem na luźnej wodzy. Pozwoliłam klaczy na chwilę laby, podczas której odpisałam Det na smsa, a gdy skończyłam wyłączyłam telefon i zebrałam wodze. Lekko stuknęłam klacz łydkami, a że miała w sobie dziś sporo energii (po wczorajszym to aż dziwne) to od razu posłusznie przyspieszyła. Przez jakiś czas kręciłyśmy się po hali, wykonując przeróżne ćwiczenia. Robiłyśmy dużo wolt i serpentyn, ale pojawiły się także ósemki, przekątne oraz figury takie jak cofanie, czy zwroty na zadzie lub przodzie. Ravi nie do końca ogarniała ideę zwrotów, dlatego poświęciłam dłuższą chwilę na naukę. Wydaje mi się, że załapała to całkiem szybko. 
Włączyłam radio na pierwszą lepszą stację. Zaraz później zakłusowałyśmy. Przejście było ładne i niemal natychmiastowe. Nie musiałam dziś poganiać gwiazdeczki, co bardzo mnie cieszyło. Dzięki temu trening był znacznie przyjemniejszy. Kłusowałyśmy po pierwszym śladzie, a po dwóch okrążeniach zmieniłyśmy kierunek poprzez przekątną. Cały czas anglezowałam, więc stwierdziłam, że przydałoby się trochę potrząść w siodle. Ustaliłam, że na krótkich ścianach będziemy poruszać się zwyczajnym kłusem anglezowanym, a na długich pośrednim ćwiczebnym. Ravi nie miała problemu z przyspieszaniem, cieszyło mnie to, że ciągle była bardzo uważna i skoncentrowana na mnie. Po kilku minutach zjechałam na koło, gdzie popracowałyśmy nad prawidłowym wygięciem. Szybko jednak przeszłyśmy na rysunek ósemki (wielką na całą halę) i kontynuowałyśmy utrwalanie odpowiedniej pozycji ciała klaczy. Była wciąż trochę sztywna, ale z każdą chwilą uelastyczniała się coraz bardziej. Zrobiłyśmy dwie serpentyny. Pierwsza miała trzy brzuszki, za to druga już sześć. Przez jakiś czas poruszałyśmy się po pierwszym śladzie znowu bawiąc się tempem i często zmieniając kierunek, raz przez przekątną, a raz przez półwoltę. 
Zagalopowałyśmy w narożniku, ale przejście było takie sobie. Ravi zamiast od razu zmienić chód zaczęła się rozpędzać w kłusie i pierwsza próba była zupełnie nieudana. Sam galop był naprawdę dobry, nie musiałam jej popędzać, bo sama trzymała dobre tempo. Pozwoliła mi się zebrać i jestem pewna, że z boku wyglądała bardzo ładnie. Czułam, że zaangażowała zad i płynnie poruszała kończynami. Zaczęłyśmy ćwiczenia na kole – wtedy była już całkiem giętka i wiedziała o co mi chodzi, więc nie musiałyśmy długo nad tym pracować. Na drugą nogę radziła sobie równie dobrze. Postanowiłam więc sprawdzić jak tam jej lotne zmiany nóg. Były… takie sobie.  Przy pierwszym podejściu chyba sama nie wiedziała czego chcę, ale dość szybko przypomniała sobie o co w tym chodziło. Co prawda dziwnie podskakiwała, ale jednak załapała podstawy. Poklepałam ją i zwolniłam do stępa, by dać jej chwilę przerwy. Poluzowałam wodze tylko troszkę, bo zauważyłam, że ostatnio nauczyła się, że luźne wodze po jakimś wysiłku oznaczają koniec treningu i później ciężko ją było z powrotem ogarnąć. Po kilku minutach zakłusowałam, ale przejście mi się nie spodobało – i już wiedziałam co będziemy teraz ćwiczyć. Tak,  poświęciłyśmy temu sporo czasu. Ravenna chyba momentami trochę się wkurzała kiedy po raz kolejny kazałam się jej zatrzymywać z kłusa. Fajnie wychodziły jej zagalopowania ze stępa – chyba nawet lepiej niż z kłusa. Na koniec przejechałyśmy sobie jeszcze jakiś program z klasy L, który chyba pamiętałam. Nie było tak źle. Ravi szybko się uczy i jest chętna do pracy i dzięki Bogu potrafi się skupić na dłużej niż 10 minut. 
Rozstępowałam ją porządnie, a później odprowadziłam do boksu. 

poniedziałek, 27 marca 2017

69. (cross) Genoshia

Rodzaj treningu: crossowy (medium)
Data i godzina: 27 marca, 11:15
Para: Ruska & Genoshia

Po udanym treningu z Rav postanowiłam ruszyć także Genoshię. Co prawda pomału zbliżało się południe i temperatura wzrastała, ale jednak zdecydowałam się jechać. Zjawiłam się w boksie klaczy z całym sprzętem, po czym wyczyściłam ją dokładnie i ubrałam. Wyszłyśmy przed stajnię, gdzie wsiadłam ze schodków i już w drodze do lasu ustawiłam strzemiona. Było około 30 stopni, ale Genoshia cieszyła się jak dziecko i pewnie gdybym zawróciła – obraziłaby się na mnie. Poruszałyśmy się żwawym stępem. Gen cały czas miała uszy postawione na sztorc, ale słuchała się mnie i za każdym razem, gdy wysyłałam jej jakiś sygnał – reagowała natychmiast. Wkrótce mogłyśmy zakłusować. Wybierałam nieco lżejsze i najbardziej zacienione trasy, żebyśmy nie padły już po rozgrzewce. Ale znalazło się też parę górek i dolin, albo piaszczystych alejek, gdzie koń musiał użyć nieco więcej siły. Kiedy dałam klaczy sygnał do galopu, wystrzeliła przed siebie jak rakieta, ale bardzo szybko udało mi się ją opanować. Gen wydawała się być zawstydzona swoim atakiem, ale tak strasznie chciała już być na torze i się wybiegać, że nie miałam jej tego za złe. Gdy dojechałyśmy już na miejsce porobiłyśmy parę większych ósemek, przypominając sobie lotną zmianę nogi, a później skoczyłyśmy przed kłodę i beczkę. Gen za każdym razem odbijała się bardzo silnie i miałam wielki zapas. Pochwaliłam ją i dałam kilka minut przerwy w stępie.
No więc do dzieło. Spięłam konia bez galopu – tym razem także Gen ruszyła z kopyta, ale przed pierwszą przeszkodą – hydrą, udało mi się ją nieco zwolnić. Jak zwykle wybiła się z niesamowitą siłą i przeleciała wysoooko nad gałązkami. Wylądowanie także było mocne i porządnie zatrzęsło mną w siodle, ale nie było za bardzo czasu na rozmyślanie. Gorąco zaczęło nam się wdawać we znaki już przy drugiej przeszkodzie, w postaci oxera. Genoshia zupełnie ignorowała temperaturę, ale jej sierść zaczynała się robić mokra. Oxera przeskoczyłyśmy tak samo dobrze jak hydrę. Gen bryknęła z radości, kiedy podjeżdżałyśmy na strome wzniesienie, żeby pokonać beczkę. Skok był słabszy niż pozostałe, ale wciąż udany. Przez chwilę galopowałyśmy, starając się wyrównać oddech, a później zjechałyśmy po zboczu, co było dość trudne, ze względu na to jak strome było. W każdym razie przetrwałyśmy i niemal od razu zeskoczyłyśmy z bankietu prosto do wody. To było cudowne uczucie i nawet zrobiłyśmy tam woltę, byleby się tylko bardziej ochlapać i przygotować na resztę trasy. W wodzie czekał na nas także wąski front skakany zza zakrętu, ale Gen poradziła sobie z nim rewelacyjnie. Dzięki ochłodzeniu miała w sobie jeszcze więcej energii do działania. Wskoczyłyśmy na próg i popędziłyśmy w stronę kolejnej przeszkody – stołu. Był długi i szeroki, ale Genoshia wcale się nie wahała. Dałam jej tylko szybki sygnał co do miejsca wybicia, a ona poszybowała w górę. Co prawda słyszałam stuknięcie, ale przeszkoda była na tyle trudna,że zdziwiłabym się, gdybym nic nie usłyszała. Poklepałam klacz. Przez chwilę pokonywałyśmy pusty odcinek trasy, dzięki czemu odsapnęłyśmy sobie z lekka i przez corner skoczyłyśmy bardzo dobrze. Gen zaczynała się męczyć, ale nie odpuszczała. Jeśli chodzi o sport to straszny z niej uparciuch, ale w tym dobrym znaczeniu. Słuchała mnie i reagowała na polecenia. Zostały nam już tylko dwie kłody, leżące dość blisko siebie i kilka innych przeszkód. Zdecydowałam, że skończymy wcześniej, bo chyba zaczynało się robić jeszcze goręcej. Skoczyłyśmy przez kłody, następnie przez coffina, a na koniec jeszcze dwa wąskie fronty z dziwnych najechań, ale udało się! Zwolniłam do kłusa i porządnie wyklepałam klacz. W drodze na odpowiednią ścieżkę myślałam o tym, że przydałoby się popracować nad giętkością Gen, bo czasami była bardzo usztywniona i ciężko było nią wymanewrować. Gdzieś w 2/3 drogi zwolniłyśmy do stępa i na luźniejszej wodzy wróciłyśmy do stajni. Przez chwilę jeszcze kręciłyśmy się to tu, to tam, doglądając dobytku. Na koniec zaprowadziłam klacz do stajni, gdzie pozbyłam się sprzętu i zabrałam ją na myjkę. Opłukałam ją troszkę, a później zaprowadziłam do boksu. No dobrze, wcisnęłam jej jeszcze do żłobu marchewkę w nagrodę… 

68. (cross) Ravenna

Rodzaj treningu: crossowy (easy z elementami medium)
Data i godzina: 27 marca, 8:21
Para: Ruska & Ravenna

O poranku poszłam do stajni, by zabrać Rav na trening. Chciałam to zrobić jak najszybciej, aby jeszcze zdążyć przed najgorszymi upałami. Sprawnie przyszykowałam sobie klacz, która podczas czyszczenia i siodłania była zupełnie spokojna. Wsiadłam na nią przed stajnią ze schodków, a odpowiednią długość puślisk ustawiłam sobie już w drodze na tor.
Szłyśmy sobie żwawym stępem. Na pastwiskach nie było jeszcze koni, więc podczas przechadzki przez pastwiska moja gwiazdka nie rozpraszała się obecnością koleżanek. Zaraz po wjechaniu na leśną alejkę ruszyłyśmy kłusem, nadając sobie całkiem szybkie tempo.  Raz udało nam się przeskoczyć gałązkę, chwilę później podjechałyśmy pod dość stromą górę, ale generalnie odbyło się bez niespodzianek. Na ostatniej prostej zagalopowałyśmy i takim właśnie chodem wjechałyśmy elegancko na tor, gdzie jeszcze przez chwilę rozgrzewałam klacz na woltach i serpentynach. Później jeszcze skoczyłyśmy sobie dwa razy przez beczkę, po czym dałyśmy sobie chwilę przerwy. 
W końcu uznałam, że możemy ruszać. Chciałam popracować nad jej wytrzymałością, dlatego zdecydowałam, że zrobimy sobie więcej przeszkód niż normalnie. Zagalopowałyśmy i skierowałyśmy się na najniższą możliwą przeszkodę – kłodę. Ravi poradziła sobie z nią bez najmniejszego problemu i pewnie miała wielki zapas. Nie zwalniając udałyśmy się w stronę oxera, zbudowanego z kolorowych drągów i desek. Niektóre konie dziwnie na niego reagowały, ale Ravenna wcale się nie zawahała i pewnie odbiła się od ziemi by pięknie przelecieć nad przeszkodą. Czekał na nas dość ostry zakręt i zjazd z górki – niemal od razu wpadłyśmy na hydrę, która trochę zaskoczyła gwiazdkę, ale moja szybka interwencja i mocny impuls załatwiły sprawę. Wciąż nie byłam do końca pewna tego konia, był w końcu młody i niedoświadczony, ale wszystko wskazywało na to, że będzie rewelacyjnym sportowcem. Udowodniła mi to, kiedy zadzwoniła mi komórka i rozproszyłam się, a Ravi praktycznie sama z siebie skoczyła dwie kolejne przeszkody – wąskie fronty, słynące z tego, że konie lubią je omijać, bo… są takie wąskie… Natomiast moja klaczka aż paliła się do skoków i gdybym puściła ją luzem to sama pokonałaby tor. Miałam nadzieję, że telefon więcej nie zadzwoni i skupiłam się maksymalnie na przejeździe. Akurat zeskoczyłyśmy do jeziorka prosto z bankietu. Ravi była w siódmym niebie i z radością rozchlapywała wodę na wszystkie strony. Uspokoiłam ją, żebyśmy bez problemu przeskoczyły beczkę, która się w tym jeziorku znajdowała. Wyczułam lekkie zawahanie ze strony konia, co było dla mnie nowością w tym przypadku, ale na szczęście byłam czujna i mocniej jej przypilnowałam.  Za chwilę wyskoczyłyśmy na suchy ląd, a później czekało nas jakieś 400 metrów galopu. Ravi powolutku zaczęła opadać z sił, ale uparcie trzymałam tempo. Wjechałyśmy do lasu, gdzie przeskoczyłyśmy przez dość sporą kłodę, a gdy z powrotem znalazłyśmy się na otwartej przestrzeni – najechałyśmy na coffina. Z doświadczenia wiedziałam, że lepiej jest być uważnym i dawałam Ravennie jasne, konkretne sygnały przygotowawcze. Klacz z radością odbiła się od ziemi i nawet nie wystraszyła się rowu. Potraktowała go obojętnie i wylądowała bez najmniejszych problemów. Niedługo później pokonałyśmy hydrę – Ravi była już zmęczona i przejechała brzuchem po gałązkach. Została nam ostatnia przeszkoda – stół. Nie odpuszczałam. Ravenna chyba wyczuła, że to już końcówka i wykrzesała z siebie dość sił, aby odbić się od ziemi z odpowiednią mocą, chociaż stół nie był taki mały. Po wylądowaniu poluzowałam klaczy wodze i wyklepałam ją z całych sił, prawiąc jej mnóstwo komplementów. Zasłużyła! Dogalopowałyśmy aż do drogi takim patatajem, a później zwolniłyśmy do kłusa. Miałam ją na kontakcie, ale wodze nie były bardzo napięte. Ravi była caaała mokra, ale nie byłam pewna, czy to aby na pewno pot, po tych szaleństwach w wodzie… Do domu wróciłyśmy w jakieś 15 minut, podczas których odpoczęłyśmy i po przyjeździe mogłam ją od razu wysadzić na padok. 

sobota, 18 marca 2017

67. (cross) Ravenna, *Joly

Ravenna & Ruska
*Joly & Karen

Zerknęłam przez okno w salonie i zauważyłam, że przyjechała już Karen ze swoim pięknym karoszem. Umówiłyśmy się dziś na trening crossowy. Wybiegłam na dwór by przywitać się z koleżanką i jej rumakiem, którego szybko i sprawnie zaprowadziłyśmy do stajni. 
- Przygotowaliśmy dla niego boks i…
- A mogłybyśmy go wypuścić na jakiś zacieniony padok, czy coś w tym stylu? N naprawdę nie lubi siedzieć w boksie…
- Hala jest wolna, to tą godzinkę sobie tam może podreptać.
Zamknęłyśmy go na hali, gdzie od razu zaczął szaleć i popisywać się, a było na co popatrzeć. W końcu jednak się uspokoił i zaczął obwąchiwać wszystko na swojej drodze. 
- On sobie troszkę odpocznie, a my pójdziemy do kuchni i poszukamy czegoś dobrego co Ty na to? - zaproponowałam, a widząc ogromny uśmiech Karen wiedziałam już, że pomysł się jej spodobał.

***

Troszkę dłużej nam zeszło, bo w telewizji akurat wypatrzyłyśmy jakieś zawody skokowe i nie mogłyśmy się oderwać. Kilka znajomych twarzy się pojawiło. W końcu jednak podniosłyśmy się z kanapy i ruszyłyśmy w stronę stajni. Trzeba było spalić te kalorie. 
Karen zabrała po drodze sprzęt z samochodu i poszła prosto na halę, gdzie miała sobie ubrać Joly'ego, a ja najpierw udałam się do siodlarni, a później do boksu Ravenny.  Moja gwiazdeczka przywitała mnie miło i dała się bzz problemu wyczyścić. Dałam jej w nagrodę kilka cukierków, a później ubrałam ją w jej standardowy sprzęt i jasnozielony czaprak.  Ledwo skończyłam podpinać popręg, a już usłyszałam kroki w korytarzu. 
- Gotowa? - Karen pojawiła się przy otwartych drzwiach boksu Ravi.
- Sekunda… i już! Możemy iść. Leć pierwsza.
- Gdyby co to się nie martw, Joly to nie jest raczej typ casanovy. - Pogłaskała ogiera po ganaszu i ruszyła z nim w stronę wyjścia.
Wskoczyłyśmy w siodła i już w stępie ustawiłyśmy sobie odpowiednią długość puślisk. Prowadziłam, bo Karen jeszcze nie znała drogi, ale miałam nadzieję, że jeszcze nie raz będziemy sobie razem tędy jechać i dziewczyna szybko zapamięta trasę. Tak czy owak konie były grzeczne, chociaż podekscytowane. Dla Joly'ego to było zupełnie nowe miejsce i wszystko badał z ogromną ciekawością. Karen pilnowała, by cały czas pamiętał, że ona tam ciągle jest i ona rządzi. Inaczej konik mógłby się zapomnieć i zrealizować jakiś genialny pomysł. 
Ravi miała bardzo szybkie tempo i ciągle miałam wrażenie, że nawet nie zauważę, kiedy zaraz zakłusuje. Za każdym razem gdy nieco zwalniałam, ona tylko wyczekiwała na moment mojej nieuwagi, żeby zaraz odrobinę przyspieszyć. W końcu wjechałyśmy do lasu i mogłyśmy tym zniecierpliwionym koniom pozwolić na przejście do szybszego chodu. Joly odrobinę się przy tym szarpał, bo najchętniej przeszedłby od razu w galop, ale stosunkowo szybko zaakceptował obecny stan rzeczy i dalej kłusowałyśmy sobie w spokoju.
Jak to zwykle przed treningami crossowymi, wybrałam najtrudniejszą trasę dojazdu, odhaczając z planu zająć rozgrzewkę. Koniska musiały porozciągać mięśnie, gdy brnęły w sypkim piachu, albo gry przejeżdżały przez bardzo pagórkowaty teren.  Udało się nam nawet oddać pierwszy skok, bo na ścieżce leżała dość rozłożysta gałąź. Jakieś pół kilometra przed miejscem docelowym zagalopowałyśmy. Było to bardzo spokojne tempo, chociaż na początku koniom to bardzo nie pasowało, ale w końcu się uspokoiły.
Na torze skoczyłyśmy przez kłodę po kilka razy, a później jeszcze przez beczkę. Zarówno Joly jak i Ravenna byli w dobrej formie. Nie wahali się, wybijali się pewnie i równie pewnie lądowali. Poklepałyśmy nasze rumaki i dałyśmy im chwilę przerwy w stępie. 
- To ja może pojadę pierwsza i upewnisz się, co do trasy – zaproponowałam.
- Okej, o ile uda mi się go tu utrzymać.
- Powodzenia!
- Tobie też!
Zakłusowałam i wykonałam dużą woltę, żeby mieć jak najlepszy najazd na pierwszą z przeszkód – stół. Przeszkoda szeroka, ale dostosowana do umiejętności naszych koni, czyli klasy easy. Ravenna strasznie się podekscytowana i wystrzeliła z taką prędkością, o jaką nigdy bym jej nie podejrzewała. Nie zdążyłam zwolnić, więc ten skok był bardzo płaski i słyszałam jak orze ochraniaczami o blat stołu. No nic, muszę być bardziej uważna na przyszłość. 
Przez kilka sekund galopowałyśmy po łagodnym łuku, przygotowując się do zaatakowania kłody. To było proste i Ravi skoczyła bardzo pewnie. Nieco gorzej było z rowem, bo musiałam być bardzo stanowcza i dać klaczy mocny impuls, żeby przekonać ją do skoku. Ale udało się, więc poklepałam ją i nie zwalniając pogalopowałyśmy dalej. Musiałyśmy wykonać dość ostry zakręt, dlatego troszkę zwolniłyśmy i zaraz później musiałyśmy się już wybić przed hydrą. Rav poradziła sobie z tym całkiem nieźle, ale przy następnej przeszkodzie już trochę się zawahała. Był to szwed, a ona chyba nie lubiła rowów ani właśnie szwedów. Postarałam się z całych sił, żeby ją zmotywować i na szczęście udało się, chociaż jeszcze w momencie wybicia trochę się ze mną szarpała. To nas zdekoncentrowało i prawie wywaliłyśmy się na ostrym zakręcie, który trzeba było wykonać by dotrzeć do kolejnej przeszkody. Był to bankiet, z którego zeskoczyłyśmy całkiem sprawnie i wylądowałyśmy w jeziorku. Woda dodała Ravce trochę animuszu i kiedy musiałyśmy wskoczyć na drugi bankiet, zrobiła to perfekcyjnie. Przed nami znajdowały się dwa wąskie fronty w odległości mniej więcej 40 metrów od siebie. Pilnowałam klaczy żeby nie wyłamała, ale ona nawet o tym nie pomyślała i skakała bardzo ładnie. Na koniec został nam corner, do którego także musiałyśmy zrobić ostre ścięcie i przez to skończyłyśmy jakoś krzywo i prawie obok przeszkody, no ale nie zastanawiałyśmy się już nad tym, bo wystrzeliłyśmy najszybciej jak się dało, żeby dotrzeć do mety. Z chwilą minięcia drzewa, które wyznaczało nam koniec trasy, zwolniłyśmy a ja zaczęłam klepać Rav, w podziękowaniu za świetnie wykonaną robotę. Zaraz później dałam znak Karen, że może już jechać i wjechałam kłusem na wzgórze, z którego wszystko było widać. Tam sobie stępowałam i obserwowałam.
Karen zakłusowała, wykonała woltę, a później zagalopowała i pewnym krokiem najechała z Joly'm na pierwszą przeszkodę, którą był stół. Ogier był zdecydowany, nie wahał się ani przez chwilę i bardzo bardzo chciał się już wybić. W odpowiednim momencie wyleciał w powietrze i pięknie przeleciał nad blatem i to jeszcze ze sporym zapasem. Ledwo wylądował, a już zaczął brykać i to z takim zacięciem, jakby walczył z co najmniej pięcioma niewidzialnymi przeciwnikami. Amazonce udało się go jednak jako tako ogarnąć i dwie kolejne przeszkody pokonali bez żadnych niespodzianek. Joly był już zupełnie skoncentrowany na pokonaniu trasy, słuchał się Karen i generalnie pokazywał się od najlepszej strony. Przyjemnie było na niego patrzeć, kiedy był w stu procentach zaangażowany na pracy. Jako kuc był zwinny, więc ostry zakręt podczas najazdu do czwartej przeszkody wyszedł mu bez problemu tak samo jak sam skok. Widziałam, że zawahał się tuż przed szwedem, ale Karen była na to przygotowana. Jak widać większość koni nie lubi tej przeszkody, ale ostatecznie Joly skoczył, a ta chwilowa niepewność tylko bardziej go nakręciła. Zeskoczyli z bankietu do wody tak widowiskowo, że wymsknęło mi się ciche „wow”. Joly poczuł się w jeziorku jak dziecko na placu zabaw i rozchlapywał wodę tak bardzo, że Karen była cała mokra już po kilku sekundach. Wyskoczyli na suchy ląd i z niesamowitą energią najechali na pierwszy, a zaraz później drugi wąski front. Ogier mimo całego tego swojego podekscytowania i rozpierającej  go energii, słuchał amazonki i robił dokładnie to, o co go poprosiła. Został im tylko corner. Koń musiał się nagimnastykować żeby wyrobić się na zakręcie, ale i tym razem udowodnił, że ma talent i umiejętności. Oddał bardzo dobry skok, a o lądowaniu, kiedy poczuł już luz w pyszczku, pognał przed siebie prosto do mety. 
Dokłusowałam do Karen i ramię w ramię zjechałyśmy z górki na ścieżkę, prowadzącą do stajni. Komentowałyśmy swoje przejazdy i dawałyśmy sobie wskazówki, ale obydwie byłyśmy zadowolone z treningu i bardzo, ale to bardzo zadowolone z naszych rumaków. W drodze powrotnej zachowywały się bez zarzutu.
Kiedy już dotarłyśmy do domu, zostawiłyśmy konie na padokach i odniosłyśmy sprzęt. Później zabrałyśmy z domu po puszce zimnej coli i wróciłyśmy do naszych miśków, by obserwować je, siedząc na płocie i sobie plotkując. 

wtorek, 14 marca 2017

66. (cross) Virtual Reality


Słoneczny, chociaż nie upalny dzień zachęcił  mnie do jakiejś aktywności fizycznej. Postanowiłam zabrać któregoś znudzonego konia na trening crossowy. Kiedy już pojawiłam się w stajni w bryczesach i z nowiutkimi rękawiczkami, zaczęłam przechadzać się od boksu do boksu w poszukiwaniu tego szczęściarza lub szczęściary. Mój wzrok w końcu spoczął na głowie Reality, która to wyjrzała na korytarz, słysząc moje kroki. Podarowałam jej czosnkowego cukierka i pogłaskałam ją po pyszczku. 
- Chcesz się przejechać? - zapytałam.
Nie słysząc odpowiedzi podeszłam do interkomu w ścianie i nacisnęłam odpowiedni przycisk.
- Eta? Dowiedz się czy mogę zabrać Virtual Reality na trening, okej?
- Oczywiście, chwileczkę.
Po minucie otrzymałam pozytywną odpowiedź i z uśmiechem pobiegłam do siodlarni. Czyszczenie klaczy odbyło się bez najmniejszych problemów, za to przy zakładaniu sprzętu nastąpił moment, gdy musiałam policzyć do dziesięciu. W końcu jednak klaczka była gotowa, więc wyprowadziłam ją przed stajnię i tam wsiadłam, korzystając ze schodków. 
Było ciepło i śpiewały ptaszki, więc byłyśmy obydwie nastawione bardzo pozytywnie. Rea szła stępem aktywnie i słuchała wszystkiego, co do niej mówię. A opowiadałam jej właśnie o kilku serialach, w które się ostatnio mocno wkręciłam. Dałam jej dość luźne wodze, chociaż pozostawała na kontakcie. Kierowałam głównie łydkami i dosiadem. Kiedy pokonałyśmy już drogę przez pastwiska i wjechałyśmy do lasu lekko skróciłam wodze i wypchnęłam Reality do kłusa. To przejście wydawało mi się bardzo dobre. Klacz miała w sobie mnóstwo energii, ale pozostawała grzeczna.   Anglezowałam, co 300 metrów zmieniając nogę. Rea poruszała się rytmicznym truchtem, ciekawsko rozglądając się wokoło. W lesie było spokojnie, więc i my osiągnęłyśmy wysoki poziom wyciszenia duchowego. Starałam się wybierać trasę, gdzie jest dużo sypkiego piachu oraz mnóstwo wzniesień, żeby klaczka mogła porządnie rozgrzać mięśnie. Na szczęście takich terenów u nas nie brakowało. W końcu zagalopowałyśmy sobie, ale był to bardzo spokojny galopik. Rozgrzewka rozgrzewką, ale należało oszczędzić siły na właściwy trening. 
W końcu wjechałyśmy na tor. Praktycznie z miejsca przeskoczyłyśmy jakąś pierwszą lepszą beczkę. Rea od razu poczuła wiatr w grzywie i wystrzeliła w powietrze jak z procy. Kolejną przeszkodą była kłoda i ją pokonała w tym samym stylu. Zaraz po wylądowaniu bryknęła rozentuzjazmowana faktem, że właśnie oddała udany skok. Zwolniłyśmy do kłusa, a potem do stępa, żeby chwilę odsapnąć przed przejazdem.
Kiedy obydwie nie mogłyśmy się już doczekać ustaliłam sobie w głowie wstępną kolejność i w jednej chwili zagalopowałyśmy. Najechałyśmy prosto na płot, który jednak był jedną z niższych przeszkód na torze hard. Dla Reality nie stanowił on zupełnie żadnego problemu, ale na wszelki wypadek dałam jej silniejszy impuls i pilnowałam. Nie miałam ochoty na samotny lot na ziemię. Po wylądowaniu, tak jak wcześniej, klaczka dostała kopa pozytywnej energii i mocno przyspieszyła. Pozwoliłam jej na takie tempo aż do kilkunastu metrów przed kolejną przeszkodą – żywopłotem. Wtedy zwolniłyśmy, żeby skoncentrować się na stronie technicznej. Rea została dobrze wyszkolona i właściwie nigdy nie miała tego typu problemów, ale ja miewałam, więc wolałam dmuchać na zimne. Treningami szybkościowymi zajmuje się z nią Megan. Tak czy owak żywopłot pokonała jak profesjonalistka, którą w istocie była. Poklepałam ją i pokierowałam na rów z wodą. Przeleciała nad nim w stylu pegaza i miękko wylądowała. Przyznaję, że jej lądowania prawie zawsze są bardzo miękkie. Następnie trochę przyspieszyłyśmy i wgalpowałyśmy do lasku, gdzie na naszej drodze pojawiły się dwie ogromne kłody w odległości jakichś 30 metrów. 
- Dawaj czadu, Rea – szepnęłam, delikatnie zestresowana.
Ale klaczka właściwie mnie nie potrzebowała. Doskonale wiedziała co robić. Wybiła się w idealnym momencie i z idealną siłą. Mi zostało tylko utrzymanie się w siodle. Po lądowaniu jednak wzięłam się w garść i przy kolejnej kłodzie byłam już aktywnym motywatorem dla klaczki. Poklepałam ją i siebie, zadowolona że przeżyłyśmy. Dalej przeskoczyłyśmy przez wąski front. Rea nawet nie pomyślała, by wyłamać i przeleciała zupełnie nad środkiem. Następnie  zaatakowałyśmy dość groźnie wyglądający stół, ale i tutaj klacz pokazała mi swoje umiejętności. Przeskoczyła przeszkodę bez najmniejszych obaw. Przez chwilę po prostu galopowałyśmy, biorąc głęboki oddech przez ostatnimi przeszkodami. Najpierw jeziorko! Najpierw trzeba było zeskoczyć z dość wysokiego progu, czego troszkę się bałam, ale Rea nie bała się w ogóle. W wodzie znalazł się kolejny wąski front, a później kolejny próg, na który tym razem należało wskoczyć, by wydostać się w wody. Rea zrobiła to wszystko zupełnie na luzie. Przed nami stał jeszcze duuży stół, a po nim corner. Zdawało mi się, że Rea lekko zawahała się przed tym pierwszym, ale o czasie udało mi się ją mocniej ścisnął łydkami i w końcu wybiła się poprawnie. Na koniec musiałyśmy tylko wbiec z dość stromego wzniesienia i już! Wyklepałam mojego dzielnego rumaka za wszystkie czasy i powychwalałam ją pod niebiosa. Przytulałam się do niej, podczas gdy ona kłusowała sobie na luźniejszej wodzy, bardzo spocona i bardzo zadowolona. 
Mogłyśmy wracać do domu, co zamierzałam zrobić w kłusiku, a później wsadzić ją na stępa na karuzelę. Trening zakończony sukcesem!

*Potencial From Deal - czas się poznać i zaufać

Data: marzec 2017
Godzina: -------
Rodzaj: zapoznawczy, ogólnowesternowy
Uczestnicy:
Andrea Beaumont
Koń: *Potencial From Deal


  Obserwowałam Pottera przez kilka długich dni. Nie wymagałam od niego niczego więcej niż to, by dał się przeprowadzić z punku A do punktu B, dał się wyczyścić (ale to już nie przyszło nam tak łatwo) i wszystkie te inne rzeczy z podstawowego obejścia, które są konieczne, by koń był zdrowy i w ogóle żył. Chciałam, żeby mnie lekko poznał i przyzwyczaił się do zmiany opiekuna, zanim w ogóle będę czegoś od niego chciała. Niech wie jak wyglądam, pachnę, w jaki sposób się poruszam i jaki mam głos. Wiedziałam jednak, że w końcu przyjdzie moment, w którym będę musiała o coś go poprosić - w końcu chcemy razem przeżyć przygodę, prawda? Nie chcę być tylko jego stajenną :> Dlatego, wiedząc, że Deal to bardzo pewny siebie, dosyć samodzielny koń, o nieco mustangowym, niezależnym usposobieniu, jak każdy dobry zaklinacz koni :D siedziałam i obserwowałam, nie zawsze wiedząc, na co tak naprawdę patrzę. Chciałam zobaczyć, co lubi, jak się relaksuje, do czego ciągnie najbardziej i w czym nie lubi, gdy mu się przeszkadza, jak dogaduje się z innymi końmi i takie tam. Gdy miałam już pewien ogólny zarys jego końskiej osobowości postanowiłam zadziałać. Czas na trening. 
  Nie chciałam zaczynać od cuttingu. Deal jest generalnie dobrze ujeżdżonym, znającym się na swojej działce koniem. On wie o co chodzi. Oczywiście, trzeba tę jego formę utrzymywać i rozwijać, ale nie trzeba tu robić żadnej rewolucji czy uczyć go od zera. Trzeba sprawić, by koń, który swój talent do roboty pokazywał pod poprzednimi opiekunami, chciał to robić również ze mną, a to nie było takie oczywiste. 
 Deal to koń aktywny i bardzo ruchliwy. Duże pokłady energii, wspomagane jeszcze ogierzym testosteronem. Bywa tak nadpobudliwy jak długo stojące, bez możliwości pełnego wyszalenia się, ogiery śląskie. Chciałam to wykorzystać. Na czym ma wszak polegać nasza praca? Na ruchu. Łatwiej będzie mi do tego skłonić konia, który tego ruchu pragnie, niż takiego, który go ma, któremu wszystko jedno i brak mu na treningu energii. Wiedziałam, że trochę ryzykuję - niewyszalany koń mógł być nawet niebezpieczny. Zaczęłam więc od tego, że Deal nie mógł się co 2 dni wyszaleć tak jakby chciał. puszczany był na mały wybieg dla rekonwalescentów, gdzie mógł pomarzyć o czymś więcej niż kilka kroków galopu. Jak na ironię, z tego wybiegu idealnie widać było roboczy tor wyścigowy, więc Deal przez te dwa dni widział doskonale szalejące wyścigowce. Oczywiście, ruszać swobodnie się mógł, bez przesady. Po prostu - w takim pokoju nie zaszalejesz jak mustang z dzikiej doliny. 
  Drugim krokiem jaki chciałam podjąć w pracy z tym koniem było zdobycie jego zainteresowania i szacunku. Muszę mu zaproponować coś fajnego, czym będzie zainteresowany. Pokazać mu, że praca ze mną, to z jego perspektywy zabawa. Z regułami, których należy się trzymać, ale zabawa, coś naturalnego i przyjemnego. Muszę też być mu potrzebna. Deal to samodzielny koń, który nie poddaje się człowiekowi, tylko dlatego, że  to człowiek trzyma koniec linki i daje jeść. Deal niestety miał okazje przekonać się, że ma trochę przewagi nad człowiekiem i dowiedzieć się, że jest silny i ma atuty natury fizycznej. Nie jest to też koń, który zrobi coś wyłącznie dla świętego spokoju. On wie czego chce - nie tak abstrakcyjnie jak człowiek, ale wyraźnie. Wie, że jeśli teraz zmęczy się przez minutkę, to w efekcie pobiegnie na pastwisko - tam gdzie chce. Nie poddaje się więc jak inne konie, tylko walczy i męczy się, po to by zrealizować ten swój widoczny na horyzoncie cel. Jego końska percepcja doznaje jednak naturalnych ograniczeń. On nie wie, do ilu rzeczy człowiek jest mu potrzebny. W sumie to mu się nie dziwię. Tak naprawdę konie dadzą radę na wolności - my dajemy im tylko pewność i bezpieczeństwo. Więc powiem może inaczej - w tym świecie narzuconym już koniom przez człowieka, koń sobie bez człowieka nie poradzi. Kto da papu, kto naprawi kopytko? Ano właśnie. Ale on tego nie wie. Z jego perspektywy on sobie ze wszystkim da radę, więc co daje mu człowiek? Czemu ma się podporządkować? On ma swoje zdanie i się go trzyma. To też chciałam zmienić. Nie miałam zamiaru biegać z nim po round penie, by go "zdominować". To nie działa na wszystkie konie. Nie od razu, nie tak po prostu. Deal to koń, który najpierw biegałby ile trzeba, potem wciąż Cię ignorował, ewentualnie nawet zaatakował i szybko przywołał do porządku, bo on wie jak jest naprawdę, gdy wyjdzie się z round pena. Tak, tak, kontrola ruchu... to mu trzeba aplikować w praktyce, bo on wyczuwa różnicę między zabawą, a pracą. On doskonale wie, że mała dziewczynka rządzi dopóki on jej pozwoli. Nie jedną już przegonił, bo wie, że jest silniejszy i wie, że ten bat jest dla picu, bo nikt go jeszcze nie użył. Tak więc dlaczego ja Cię człowieku mam w ogóle słuchać? 
 Przygotowałam więc dla niego pełen tor przeszkód i pułapek. Spokojnie, nic groźnego i niebezpiecznego. Po prostu przygotowałam dla niego przeprawę, która pokaże mu, że czasem warto zwrócić wzrok w stronę człowieka i, że czasem bez niego nie da się rady.
- Choć Deal, idziesz się wybiegać... No chodź, nie daj się prosić. Wiem, że tego chcesz, cwaniaku -  Naładowany energią Deal poleciał od razu na pastwisko i to od razu w kierunku swoich ulubionych marchewek. Marchewki były jednak chytrze ustawione - w takim jakbym subpokoju na pastwisku, zrobionym z dodatkowych części płotu. Gdy koń wszedł po marchewki, drzwi zamknęły się i jak tu wyjść? Czy Deal się poddał? Nie. Kombinował. Szukał zapięcia (tak, potrafi otwierać), próbował gryźć, (poleciał tylko puch, bo deski obwiązane były poduszkami, gdyż wiedzialam, że następnie będzie...) kopał, ale nic to nie dawało. Gdybyście widzieli miny załogi, gdy poprzedniego dnia przygotowałam tę infrastrukturę. Tego dnia było pusto - wypuściłam go bardzo wcześnie rano. I gdzie w końcu skierował wzrok?
- O tak, Deal, o to chodzi. -  Na mnie. Zrobiłam krok do przodu. Gdy go opuszczał, stawałam. Gdy patrzył - podchodziłam. Zajęło to kilka minut i w końcu sprytnie ustawione rusztowanie zostało powalone. Nie wymagałam od niego więcej - puściłam go wolno. 
 Następnego dnia poszliśmy na luźny spacer. Bezpieczna, znana równina, przez którem przepływał bardzo płytki rów - a Deal nie znosi wody. Puściłam go wolno - wiedziałam, że poleci gdzie chce. Ja szłam w swoim kierunku i swoim rytmem. Koń tak naprawdę obserwował mnie i starał się trzymać w zasięgu wzroku. Kiedy postanowiłam wracać, wiedziałam, że on jeszcze nie chce - tyle miał energii. Prosiłam go grzecznie, przywoływałam głosem. Ignorował mnie - aż w końcu wbiegł w ten rów i zaczął wierzgać jak oszalały. Nie odzywałam się już, tylko szłam w drugim - przeciwnym do potoku kierunku. Mimowolnie skoczył już za mną, wciąż próbując wierzganiem strzepać wodę z tylnych nóg. Od tej pory trzymał się nieco bliżej - może Ty człowiek lepiej wyczuwasz wodę? Ja w końcu takie rzeczy dosyć słabo widzę. Nagrodziłam go poklepaniem po szyi, wiedziałam, że tyle na razie wystarczy. Po powrocie do stadniny dałam mu spokój. 
 Po kilku dniach przerwy przyszedł czas na ćwiczenia, które od konia za wiele nie wymagały. Wzięłam na wybieg piłkę z dziurką, z której po przesuwaniu wypadały smakołyki. Wiem, że Deal ogólnie lubi się tak bawić, ale chciałam, żeby zaakceptował mnie jako towarzysza zabawy. Na początku zignorował moje kopanie piłki, ale w końcu zaczęłam go tym drażnić. Napierałam z nią tak bardzo i zawracałam gitarę, że w końcu musiał ją odepchnąć. Czekała go nagroda - wypadł z niej smakołyk, który koń od razu pochłonął. Popchnął ją jeszcze kilka razy, ale zauważył, że smakołyk wypada tylko wtedy, gdy piłkę posyła w moją stronę (elektroniczna zasuwka na pilota). Rozpędził się, spodobało mu się to - nie przeszkadzało mu później nawet to, że smakołyki się skończyły. Znów poklepałam go po szyi i delikatnie postanowiłam zejść w kierunku łopatki, a koń już tak bardzo się nie opierał, zdając się powoli relaksować. I znowu - gdy już naprawdę nie miał na mnie ochoty, po prostu dałam mu spokój. 
 Po kilku tygodniach wspólnych spacerów, w których przekonywał się, że to człowiek zna drogę i człowiek wie, gdzie jest woda, po kilku razach, gdy puszczałam go (oczywiście w kontrolowany sposób) wolno po obejściu i gdzie łapał się w różne dziwne sytuacje (wszedł do biura z którego nie umiał sam wyjść) i gdy konieczna była moja pomoc, po tych niezliczonych zabawach, nie tylko z piłką, ale z innymi końmi i ganianiu się po pastwisku, koń zmienił do mnie podejście. Powoli budowało się to, na czym mi zależało. Koń zaczynał mnie widzieć, zaczął być ciekawy tego, co mam mu do zaproponowania i zaczął mi ufać, że chcę dla niego jak najlepiej i gdy jest problem - to ja biorę go na klatę i staram się mu pomóc. Zdecydowałam, że przyszedł czas na bardziej jeździeckie wyzwania. Bałam się tego trochę, bo wiedziałam, że Deal potrafi walczyć, gdy czegoś bardzo nie chce i Deal wie, że potrafi zrzucić, czy inne takie. Mogło mnie więc czekać małe rodeo. Starałam się jednak być tak zdeterminowana jak przez ostatni czas. 
 Wyczyściłam konia - nie był jak zwykle bardzo zadowolony, ale nie walczył już. Co więcej, co jakiś czas wracałam do jego ulubionego zadu. Podczas jego pieszczot, koń wyraźnie się rozluźniał. Sprawiało mu to przyjemność i miałam wrażenie, że również dzięki temu potraktuje mnie łagodniej. Był nieco zdziwiony gdy poczuł na sobie siodło, bo choć nie był ruchowo zaniedbywany (choć jego aktywność była co jakiś czas wstrzymywana, aby pomóc mu zaoszczędzić energię) to jednak od siodła miał lekką przerwę. Nie protestował, na razie było ok. Poszliśmy na ujeżdżalnie. Prowadziłam go bardzo luźno - to koń, który lubi swobodę i tam gdzie tylko można koniskowi na nią pozwolić, powinien ją dostawać. Każda strona powinna gdzieś ustąpić. Doszliśmy. Wsiadłam, Stało się. Byłam uprzedzona, że koń nie nosi zbyt wygodnie, ale jakoś przeżyję. Poprosiłam go łydkami i głosem o ruszenie na przód. Nie protestował - ruszył chętnie, akurat był spragniony ruchu. Oddałam całkowicie wodze i rozluźniłam się. Zaczęliśmy od rozgrzewki. Po kilku kółkach stępu, rozluźniona na razie bezproblemową współpracą z koniem, skupiłam się na wyczuciu odpowiedniego momentu i przeszliśmy do jogu. Wypchnęłam lekko konia do przodu i również bez protestu zmienił chód na wyższy. Zmieniliśmy kierunek i okazało się, że muszę zacząć konia wręcz wstrzymywać, gdyż wyraźnie wyrywał się do przodu - to będzie pierwsza próba - idź wolniej. Tego od niego oczekiwałam. Mogłam zadziałać na niego jedynie ciałem i po prostu sprawić mu dyskomfort, na który większość koni odpowiadają naturalnym ustąpieniem. Koń starał się ze mną lekko walczyć. Wciąż spieszył, wyrywał, wodze zaczęły się napinać. Wiedziałam, że z koniem nie należy się przeciągać, bo przeciora mnie po całej ujeżdżalni. Pociągnęłam więc krótko jedną wodzę w bok i skręciłam jego głowę, jednocześnie podnosząc i cofając łydkę starałam się działać na jego biodro, w efekcie każdy jego szybszy krok kończył się krokiem skręcającym go lekko wokół własnej osi. Nie poddawał się, chciał się ruszać - i dobrze - ale ja również byłam uparta. Takie użeranie się ze sobą zajęło nam jakieś 15 minut, aż w końcu koń postanowił jednak zwolnić. Poprosiłam go nawet o więcej - wróciliśmy znów do stępa. Po rozgrzewce, gdy koń przestał wyrywać, postanowiłam mu dać to, na co miał ochotę i dałam mu znak do galopu. Nie bawiliśmy się w powolny lope, tylko pozwoliłam mu się wyszaleć. Chciałam, żeby zrozumiał jedno - można, jasne, że można, wszak wszystko jest dla ludzi i koni - ale ja też muszę tego chcieć. Po kilkunastu kółkach żwawego galopu zauważyłam, że sąsiedzi przywieźli właśnie kilka sztuk zakupionego bydła i potrzebują pomocy z jego zgonieniem na pastwisko. Postanowiłam zaryzykować. Wyjechaliśmy z ujeżdżalni (koń nie protestował, a side passy miał świetnie wyćwiczone) i pojechaliśmy spokojnym kłusem w kierunku innych jeźdźców. Koń od razu nastawił uszy, gdy poczuł bydło. Miał mega, naprawdę mega rozwinięty cow sense. Znów poprosiłam go o zatrzymanie i choć kilka kroków za późno, to w końcu to zrobił. W nagrodę dalszą część trasy pokonaliśmy galopem. 
- Dzieeeeń dobrrrryyyy, my poooommmmmożemy, zaganiamy taaam? - wydukałam już w pełnym biegu, trzęsąc się nieco podczas średnio wygodnego galopu ogiera i od razu wpadliśmy "na pozycję" dając upust temu co nam obojgu sprawiało prawdziwą przyjemność - prawdziwej pracy-zabawie, tej z bydłem. Ogier trzymał linię krów z lewej, nie dając się żadnej rozbiec i energicznie reagował na moje pomoce, które efektywnie go naprowadzały, działając dla niego jak realna pomoc w jego rozumieniu. Wtedy zrozumiałam, że to co robiłam było potrzebne - położyło pod naszą znajomość bezwzględnie potrzebne podstawy i na pewno ułatwiło kontakt, ale nie ma co kombinować - tylko realna praca z koniem, jego prawdziwe, a nie sztucznie stworzone potrzeby i realnie wspólny kierunek działania zbudują między nami taką więź jakiej oczekuję. Zdecydowałam, że nie zrezygnuję ze spacerów, a wręcz zamienię je w wyprawy, bo może i ja się czegoś nauczę i na pewno wciąż będziemy się bawić i zaczniemy pracować na bydle. Żadnych specjalnych torów przeszkód już mu jednak urządzać nie będę, choć tak jak mówię - pomogło, tak na raz, na impuls. Jak się postawi, to on będzie wierzgać, a ja będę się go trzymać do skutku. 

środa, 8 marca 2017

Wyścigi - Shilo

Data: 6 marca 2017
Godzina: 11:00
Rodzaj: wytrzymałościowy, zapoznawczy
Uczestnicy:
Andrea Beaumont, Natalie Queen
Koń: Shilo



    Stało się. Kupiłam Shilo, ta dziewczyna stała już w boksie, a jej mięśnie nie mogły czekać dłużej na to, aż w końcu ktoś łaskawie poprosi je o to, żeby się ruszyły. Boks też nie mógł już czekać, bo rozbrykana, niewybiegana klacz miała na swoim sumieniu już dwa zapięcia. To było takie dobre końskie dziecie, ale jednocześnie bardzo absorbujące. Ona nigdy nie miała dość wrażeń, ruchu, zadań i zabawy. Chyba, że aktualnie znajdowała się na wypasie, otoczona przez wianuszek innych koni. Wtedy zajmowała się ich tresowaniem. Shilo do stada Ruski dołączyła na pastwisku niedawno, toteż nie była jeszcze tak pewna siebie i dopiero robiła rekonesans - nie narzucała się innym koniom, ale angażowała się w zbiorowe życie stada i zbiegała za stadem zawsze wtedy, gdy jakaś ciekawostka poruszyła wszystkie konie. Na razie obserwowała i po prostu była sobą. Nie walczyła, ale dawała znać, że ta trawa jest jej, ta piłka jest jej i ten żłób jest jej. Uśmiechnęłam się pod nosem. To trochę tak jak ja. Wróciłam do pięknego rancha Ruski w słonecznej Kalifornii niedawno i tak naprawdę mało kogo jeszcze znałam. A już na pewno nie znałam się na wyścigach tak, by poradzić sobie z nimi samodzielnie. 
     Po prysznicu i śniadaniu stanęłam przy oknie rozglądając się po terenie. Kilka osób już krzątało się z końmi, ktoś skakał. Co ja zrobię z tą dziewczyną?, powtarzałam sobie w głowie. Jej obecność tutaj była efektem zarówno mojej wielkiej miłości do niej jak i szybko podejmowanych decyzji. Kilka miesięcy spędzonych na torach przywiązało mnie do wyścigów, ale żeby poprowadzić konia samodzielnie? Na to byłam za cienka. Zastanowiłam się kto mógłby mi pomóc i przypomniałam sobie o Natalie, przyjaciółce Ruski. Opiekowała się trzema jej rumakami, znała się na wyścigach jak mało kto i choć nie sprawiała na pierwszy rzut oka wrażenia sympatycznej, wydawała się zupełnie oddana koniom, gdy z nimi pracowałam. 
    Zapukałam do jej pokoju i gdy otworzyła, z głupim uśmiechem na twarzy powiedziałam tylko ciągiem: 
- Wiem, że słabo się jeszcze znamy, ale pomóż mi z Shilo, proszę! - dziewczyna wydawała się nieco zaskoczona, ale chyba położenie nacisku na konia, a nie na mnie w tej prośbie nastawiło ją nieco przyjaźniej. 
- Jak to pomóc z Shilo? - wpuściła mnie do środka, a ja wyżaliłam się o moim braku doświadczenia i chęci rozwoju z tym koniem. Zanim skończyłam była już w bryczesach, ale nie odzywała się za wiele. Konie były już po śniadaniu, wypoczęte i czekające na to, by je czymś zająć. 
- Musimy się rozgrzać. - rzuciła Nat. - Lubi karuzelę? 
- Nienawidzi. - odparłam z uśmiechem. - Koszmarnie się nudzi. Musimy zrobić coś żywego. 
- Ok. Rozgrzejemy ją i przećwiczymy dziś w terenie. Musimy najpierw sprawdzić w jakiej delikwentka jest kondycji i do tego ułożymy cały późniejszy plan treningowy. Dziś wytrzymałość. 
     Weszłyśmy do stajni, Shilo od razu zareagowała na to, że coś się dzieje. Nadstawiła uszu i strasznie się wierciła przy otwieraniu boksu. Wiedziałam, że ciężko będzie ją wyczyścić i faktycznie, wierciła się, ale przeżyła. Tak samo musiała przeżyć zapinanie i dociąganie popręgu, ale potem widać było, że jest skupiona, bo wiedziała, że będzie coś robić, a ona przecież musi coś robić, no jak to tk inaczej. W jej kroczkach czuć było to znajome dryptanie, lekkie napięcie mięśni, które czekają, aż eksplodują energią. Tak, trzeba będzie uważać na kontuzje tego nieokiełznanego energetycznie konia. Łatwo będzie z nią przeszarżować. 
        Natalie nic nie mówiła, po prostu szła obok i przyglądała się Shilo. Próbowałam zagadywać coś o nowej części Gwiezdnych Wojen i takie tam, ale nie robiło to na niej wrażenia. Shilo i owszem. Trzeba przyznać, że Mila o nią dbała i Shi posiadała klasyczną sylwetkę konia w treningu wyścigowym. Była zadbana, brakowało jej tylko przetarcia, doświadczenia... Phi, to przecież tak niewiele, prawda? Nie? No cóż... czekajcie! 
        - Wsiadaj. - rzuciła do mnie Natalie. - Idziemy na tor. - po 5 minutach już tam byłyśmy, a ja, jako grzeczny uczeń, czekałam na polecenia mojej trenerki. 
          - Na dżokeja jesteś za ciężka. - bez ogródek, ale i bez jakiejś celowej złośliwości, powiedziała Nat. Mimo wszystko spojrzałam po sobie z żałością. Nie jestem gruba, ale chuda też nie. A do tego jestem wysoka, więc wyglądam spoko, a ważę więcej. No trudno, materiał na dżokeja ze mnie faktycznie mierny. - Ale to dobrze. - dodała. Zmarszczyłam brwi. Zauważyła to. 
         - Trening pod większym obciążeniem będzie bardziej efektywny. Shilo się wzmocni i zaprawi. Będzie silna. Gdy podczas wyścigu dostanie gościa ważącego 50 z groszem, będzie myślała, że biegnie luzem. Zobaczysz, jaki uruchomi zapas. - zaśmiałam się i Natalie, chcąc nie chcąc uśmiechnęła się razem ze mną. Zaraz jednak znów przybrała poważną minę. Najpierw kazała nam się rozgrzać. Postępowałyśmy, pokłusowałyśmy i porozciągałyśmy tak jak pani trener przykazała. 
          - Dobra, zaczynamy. Najpierw zrobisz 1000 metrów kłusem, potem 500 galopem i znów 1000 metrów kłusem. Odpoczniecie, zrobicie 500 metrów stępu. - jak kazała, tak zrobiłyśmy. Kłus, dla konia najzdrowszy i najbardziej wydajny, dla Shilo wydawał się czymś za wolnym, za małym. Czułam po wodzach, że koń trochę chce mnie wyprzedzić i nieco wyrywa, ale udawało mi się ją przytrzymywać - za każdym razem, gdy koń chciał wyrywać przestawałam anglezować i po prostu opadałam (acz delikatnie, by pleców i nerek naszej gwiazdy nie uszkodzić) na siodło. Shilo nie lubi klepania pupy w chodach roboczych. Momentalnie traciła rytm i musiała zwolnić. Jej mięśnie wciąż były napięte, aż po przekroczeniu znacznika 1000 metrów dostała łydkę za popręg i wtedy poczuła wolność - dziki pęd, długie foule i pędzimy. Koń się wyciągnął, zebrał i rozluźnił, choć nie funkcjonowała ze mną jeszcze w pełnej równowadze. Kątem oka widziałam tylko Natalie przyglądają się nam, czasem kiwała głową. 
         - Kłus! - usłyszałam tylko, jak krzyknęła, gdy 1500 m było za nami. Shilo wydawała się zaskoczona i nieco rozczarowana, ale poddała się pomocom. Musi mu zaufać, że jeszcze się nabiega ta dziołcha narwana. Dryptała bardzo szybkim kłusem następny kilometr i nie widać było jeszcze po niej zmęczenia, choć wyraźnie się rozgrzała. Bardziej też rozumiałyśmy swoje ruchy, nie zadzierała już tak głowy i ładnie szła w pionie, dobrze wyginając się w łuk na zakrętach. Po kilometrze kłusa przeszłyśmy do odpoczynkowego stępa, tym razem Shilo już nie protestowała. 
           - Skup się teraz na pomocach, ustawcie się pod siebie wzajemnie. - faktycznie, stęp był okazją nie tylko do odpoczynku, ale i poprawek. Oddałam wodzę, pozwoliłam się koniowi totalnie rozciągnąć, by potem przywołać ją do formy mocnymi półparadami. Po przejechaniu 500 m Natalie dała znać ruchem dłoni, że czas na kłusa. Cały rytm powtórzyłyśmy jeszcze 3 razy i zjechałyśmy do bramy, do Natalie. 
         - Coś mi się wydaje, że to może być koń na końcówkę. - powiedziała z pierwszym szczerym, szerokim uśmiechem w naszą stronę. 
           - Tak, z tego co słyszałam nie jest frontówką. Kocha ostatnią prostą, a po drodze trzyma się w środku.
            - Ma potencjał na dystans. Może będzie w stanie wytrzymać nawet mocne tempo wyścigu od początku. Zobaczymy jak z jej szybkością, czy nie pozwoli sobie odjechać. Jej kondycja jest całkiem ok, myślałam, że nie zrobimy 3 kółka. Następnym razem zmienimy długości poszczególnych chodów. Rozstępuj ją teraz i róbta co chceta. 
           - Dziękuuuuuję! - zadarłam się, gdy Natalie była już pod stajnią i uśmiechnęłam się. Może coś będzie i z konia i ze mnie i z naszej znajomości. Zeszłam z Shilo i spacerowym stępem przeszłyśmy się po torze, potem zrobiłyśmy sobie lekkie spa, a potem dałam jej zasłużony odpoczynek na pastwisku, obserwując jak tam jej relacje z innymi końmi. Miała je gdzieś, musiała się najeść.