Data: marzec 2017
Godzina: -------
Rodzaj: zapoznawczy, ogólnowesternowy
Uczestnicy:
Andrea Beaumont
Koń: *Potencial From Deal
Obserwowałam Pottera przez kilka długich dni. Nie wymagałam od niego niczego więcej niż to, by dał się przeprowadzić z punku A do punktu B, dał się wyczyścić (ale to już nie przyszło nam tak łatwo) i wszystkie te inne rzeczy z podstawowego obejścia, które są konieczne, by koń był zdrowy i w ogóle żył. Chciałam, żeby mnie lekko poznał i przyzwyczaił się do zmiany opiekuna, zanim w ogóle będę czegoś od niego chciała. Niech wie jak wyglądam, pachnę, w jaki sposób się poruszam i jaki mam głos. Wiedziałam jednak, że w końcu przyjdzie moment, w którym będę musiała o coś go poprosić - w końcu chcemy razem przeżyć przygodę, prawda? Nie chcę być tylko jego stajenną :> Dlatego, wiedząc, że Deal to bardzo pewny siebie, dosyć samodzielny koń, o nieco mustangowym, niezależnym usposobieniu, jak każdy dobry zaklinacz koni :D siedziałam i obserwowałam, nie zawsze wiedząc, na co tak naprawdę patrzę. Chciałam zobaczyć, co lubi, jak się relaksuje, do czego ciągnie najbardziej i w czym nie lubi, gdy mu się przeszkadza, jak dogaduje się z innymi końmi i takie tam. Gdy miałam już pewien ogólny zarys jego końskiej osobowości postanowiłam zadziałać. Czas na trening.
Nie chciałam zaczynać od cuttingu. Deal jest generalnie dobrze ujeżdżonym, znającym się na swojej działce koniem. On wie o co chodzi. Oczywiście, trzeba tę jego formę utrzymywać i rozwijać, ale nie trzeba tu robić żadnej rewolucji czy uczyć go od zera. Trzeba sprawić, by koń, który swój talent do roboty pokazywał pod poprzednimi opiekunami, chciał to robić również ze mną, a to nie było takie oczywiste.
Deal to koń aktywny i bardzo ruchliwy. Duże pokłady energii, wspomagane jeszcze ogierzym testosteronem. Bywa tak nadpobudliwy jak długo stojące, bez możliwości pełnego wyszalenia się, ogiery śląskie. Chciałam to wykorzystać. Na czym ma wszak polegać nasza praca? Na ruchu. Łatwiej będzie mi do tego skłonić konia, który tego ruchu pragnie, niż takiego, który go ma, któremu wszystko jedno i brak mu na treningu energii. Wiedziałam, że trochę ryzykuję - niewyszalany koń mógł być nawet niebezpieczny. Zaczęłam więc od tego, że Deal nie mógł się co 2 dni wyszaleć tak jakby chciał. puszczany był na mały wybieg dla rekonwalescentów, gdzie mógł pomarzyć o czymś więcej niż kilka kroków galopu. Jak na ironię, z tego wybiegu idealnie widać było roboczy tor wyścigowy, więc Deal przez te dwa dni widział doskonale szalejące wyścigowce. Oczywiście, ruszać swobodnie się mógł, bez przesady. Po prostu - w takim pokoju nie zaszalejesz jak mustang z dzikiej doliny.
Drugim krokiem jaki chciałam podjąć w pracy z tym koniem było zdobycie jego zainteresowania i szacunku. Muszę mu zaproponować coś fajnego, czym będzie zainteresowany. Pokazać mu, że praca ze mną, to z jego perspektywy zabawa. Z regułami, których należy się trzymać, ale zabawa, coś naturalnego i przyjemnego. Muszę też być mu potrzebna. Deal to samodzielny koń, który nie poddaje się człowiekowi, tylko dlatego, że to człowiek trzyma koniec linki i daje jeść. Deal niestety miał okazje przekonać się, że ma trochę przewagi nad człowiekiem i dowiedzieć się, że jest silny i ma atuty natury fizycznej. Nie jest to też koń, który zrobi coś wyłącznie dla świętego spokoju. On wie czego chce - nie tak abstrakcyjnie jak człowiek, ale wyraźnie. Wie, że jeśli teraz zmęczy się przez minutkę, to w efekcie pobiegnie na pastwisko - tam gdzie chce. Nie poddaje się więc jak inne konie, tylko walczy i męczy się, po to by zrealizować ten swój widoczny na horyzoncie cel. Jego końska percepcja doznaje jednak naturalnych ograniczeń. On nie wie, do ilu rzeczy człowiek jest mu potrzebny. W sumie to mu się nie dziwię. Tak naprawdę konie dadzą radę na wolności - my dajemy im tylko pewność i bezpieczeństwo. Więc powiem może inaczej - w tym świecie narzuconym już koniom przez człowieka, koń sobie bez człowieka nie poradzi. Kto da papu, kto naprawi kopytko? Ano właśnie. Ale on tego nie wie. Z jego perspektywy on sobie ze wszystkim da radę, więc co daje mu człowiek? Czemu ma się podporządkować? On ma swoje zdanie i się go trzyma. To też chciałam zmienić. Nie miałam zamiaru biegać z nim po round penie, by go "zdominować". To nie działa na wszystkie konie. Nie od razu, nie tak po prostu. Deal to koń, który najpierw biegałby ile trzeba, potem wciąż Cię ignorował, ewentualnie nawet zaatakował i szybko przywołał do porządku, bo on wie jak jest naprawdę, gdy wyjdzie się z round pena. Tak, tak, kontrola ruchu... to mu trzeba aplikować w praktyce, bo on wyczuwa różnicę między zabawą, a pracą. On doskonale wie, że mała dziewczynka rządzi dopóki on jej pozwoli. Nie jedną już przegonił, bo wie, że jest silniejszy i wie, że ten bat jest dla picu, bo nikt go jeszcze nie użył. Tak więc dlaczego ja Cię człowieku mam w ogóle słuchać?
Przygotowałam więc dla niego pełen tor przeszkód i pułapek. Spokojnie, nic groźnego i niebezpiecznego. Po prostu przygotowałam dla niego przeprawę, która pokaże mu, że czasem warto zwrócić wzrok w stronę człowieka i, że czasem bez niego nie da się rady.
- Choć Deal, idziesz się wybiegać... No chodź, nie daj się prosić. Wiem, że tego chcesz, cwaniaku - Naładowany energią Deal poleciał od razu na pastwisko i to od razu w kierunku swoich ulubionych marchewek. Marchewki były jednak chytrze ustawione - w takim jakbym subpokoju na pastwisku, zrobionym z dodatkowych części płotu. Gdy koń wszedł po marchewki, drzwi zamknęły się i jak tu wyjść? Czy Deal się poddał? Nie. Kombinował. Szukał zapięcia (tak, potrafi otwierać), próbował gryźć, (poleciał tylko puch, bo deski obwiązane były poduszkami, gdyż wiedzialam, że następnie będzie...) kopał, ale nic to nie dawało. Gdybyście widzieli miny załogi, gdy poprzedniego dnia przygotowałam tę infrastrukturę. Tego dnia było pusto - wypuściłam go bardzo wcześnie rano. I gdzie w końcu skierował wzrok?
- O tak, Deal, o to chodzi. - Na mnie. Zrobiłam krok do przodu. Gdy go opuszczał, stawałam. Gdy patrzył - podchodziłam. Zajęło to kilka minut i w końcu sprytnie ustawione rusztowanie zostało powalone. Nie wymagałam od niego więcej - puściłam go wolno.
Następnego dnia poszliśmy na luźny spacer. Bezpieczna, znana równina, przez którem przepływał bardzo płytki rów - a Deal nie znosi wody. Puściłam go wolno - wiedziałam, że poleci gdzie chce. Ja szłam w swoim kierunku i swoim rytmem. Koń tak naprawdę obserwował mnie i starał się trzymać w zasięgu wzroku. Kiedy postanowiłam wracać, wiedziałam, że on jeszcze nie chce - tyle miał energii. Prosiłam go grzecznie, przywoływałam głosem. Ignorował mnie - aż w końcu wbiegł w ten rów i zaczął wierzgać jak oszalały. Nie odzywałam się już, tylko szłam w drugim - przeciwnym do potoku kierunku. Mimowolnie skoczył już za mną, wciąż próbując wierzganiem strzepać wodę z tylnych nóg. Od tej pory trzymał się nieco bliżej - może Ty człowiek lepiej wyczuwasz wodę? Ja w końcu takie rzeczy dosyć słabo widzę. Nagrodziłam go poklepaniem po szyi, wiedziałam, że tyle na razie wystarczy. Po powrocie do stadniny dałam mu spokój.
Po kilku dniach przerwy przyszedł czas na ćwiczenia, które od konia za wiele nie wymagały. Wzięłam na wybieg piłkę z dziurką, z której po przesuwaniu wypadały smakołyki. Wiem, że Deal ogólnie lubi się tak bawić, ale chciałam, żeby zaakceptował mnie jako towarzysza zabawy. Na początku zignorował moje kopanie piłki, ale w końcu zaczęłam go tym drażnić. Napierałam z nią tak bardzo i zawracałam gitarę, że w końcu musiał ją odepchnąć. Czekała go nagroda - wypadł z niej smakołyk, który koń od razu pochłonął. Popchnął ją jeszcze kilka razy, ale zauważył, że smakołyk wypada tylko wtedy, gdy piłkę posyła w moją stronę (elektroniczna zasuwka na pilota). Rozpędził się, spodobało mu się to - nie przeszkadzało mu później nawet to, że smakołyki się skończyły. Znów poklepałam go po szyi i delikatnie postanowiłam zejść w kierunku łopatki, a koń już tak bardzo się nie opierał, zdając się powoli relaksować. I znowu - gdy już naprawdę nie miał na mnie ochoty, po prostu dałam mu spokój.
Po kilku tygodniach wspólnych spacerów, w których przekonywał się, że to człowiek zna drogę i człowiek wie, gdzie jest woda, po kilku razach, gdy puszczałam go (oczywiście w kontrolowany sposób) wolno po obejściu i gdzie łapał się w różne dziwne sytuacje (wszedł do biura z którego nie umiał sam wyjść) i gdy konieczna była moja pomoc, po tych niezliczonych zabawach, nie tylko z piłką, ale z innymi końmi i ganianiu się po pastwisku, koń zmienił do mnie podejście. Powoli budowało się to, na czym mi zależało. Koń zaczynał mnie widzieć, zaczął być ciekawy tego, co mam mu do zaproponowania i zaczął mi ufać, że chcę dla niego jak najlepiej i gdy jest problem - to ja biorę go na klatę i staram się mu pomóc. Zdecydowałam, że przyszedł czas na bardziej jeździeckie wyzwania. Bałam się tego trochę, bo wiedziałam, że Deal potrafi walczyć, gdy czegoś bardzo nie chce i Deal wie, że potrafi zrzucić, czy inne takie. Mogło mnie więc czekać małe rodeo. Starałam się jednak być tak zdeterminowana jak przez ostatni czas.
Wyczyściłam konia - nie był jak zwykle bardzo zadowolony, ale nie walczył już. Co więcej, co jakiś czas wracałam do jego ulubionego zadu. Podczas jego pieszczot, koń wyraźnie się rozluźniał. Sprawiało mu to przyjemność i miałam wrażenie, że również dzięki temu potraktuje mnie łagodniej. Był nieco zdziwiony gdy poczuł na sobie siodło, bo choć nie był ruchowo zaniedbywany (choć jego aktywność była co jakiś czas wstrzymywana, aby pomóc mu zaoszczędzić energię) to jednak od siodła miał lekką przerwę. Nie protestował, na razie było ok. Poszliśmy na ujeżdżalnie. Prowadziłam go bardzo luźno - to koń, który lubi swobodę i tam gdzie tylko można koniskowi na nią pozwolić, powinien ją dostawać. Każda strona powinna gdzieś ustąpić. Doszliśmy. Wsiadłam, Stało się. Byłam uprzedzona, że koń nie nosi zbyt wygodnie, ale jakoś przeżyję. Poprosiłam go łydkami i głosem o ruszenie na przód. Nie protestował - ruszył chętnie, akurat był spragniony ruchu. Oddałam całkowicie wodze i rozluźniłam się. Zaczęliśmy od rozgrzewki. Po kilku kółkach stępu, rozluźniona na razie bezproblemową współpracą z koniem, skupiłam się na wyczuciu odpowiedniego momentu i przeszliśmy do jogu. Wypchnęłam lekko konia do przodu i również bez protestu zmienił chód na wyższy. Zmieniliśmy kierunek i okazało się, że muszę zacząć konia wręcz wstrzymywać, gdyż wyraźnie wyrywał się do przodu - to będzie pierwsza próba - idź wolniej. Tego od niego oczekiwałam. Mogłam zadziałać na niego jedynie ciałem i po prostu sprawić mu dyskomfort, na który większość koni odpowiadają naturalnym ustąpieniem. Koń starał się ze mną lekko walczyć. Wciąż spieszył, wyrywał, wodze zaczęły się napinać. Wiedziałam, że z koniem nie należy się przeciągać, bo przeciora mnie po całej ujeżdżalni. Pociągnęłam więc krótko jedną wodzę w bok i skręciłam jego głowę, jednocześnie podnosząc i cofając łydkę starałam się działać na jego biodro, w efekcie każdy jego szybszy krok kończył się krokiem skręcającym go lekko wokół własnej osi. Nie poddawał się, chciał się ruszać - i dobrze - ale ja również byłam uparta. Takie użeranie się ze sobą zajęło nam jakieś 15 minut, aż w końcu koń postanowił jednak zwolnić. Poprosiłam go nawet o więcej - wróciliśmy znów do stępa. Po rozgrzewce, gdy koń przestał wyrywać, postanowiłam mu dać to, na co miał ochotę i dałam mu znak do galopu. Nie bawiliśmy się w powolny lope, tylko pozwoliłam mu się wyszaleć. Chciałam, żeby zrozumiał jedno - można, jasne, że można, wszak wszystko jest dla ludzi i koni - ale ja też muszę tego chcieć. Po kilkunastu kółkach żwawego galopu zauważyłam, że sąsiedzi przywieźli właśnie kilka sztuk zakupionego bydła i potrzebują pomocy z jego zgonieniem na pastwisko. Postanowiłam zaryzykować. Wyjechaliśmy z ujeżdżalni (koń nie protestował, a side passy miał świetnie wyćwiczone) i pojechaliśmy spokojnym kłusem w kierunku innych jeźdźców. Koń od razu nastawił uszy, gdy poczuł bydło. Miał mega, naprawdę mega rozwinięty cow sense. Znów poprosiłam go o zatrzymanie i choć kilka kroków za późno, to w końcu to zrobił. W nagrodę dalszą część trasy pokonaliśmy galopem.
- Dzieeeeń dobrrrryyyy, my poooommmmmożemy, zaganiamy taaam? - wydukałam już w pełnym biegu, trzęsąc się nieco podczas średnio wygodnego galopu ogiera i od razu wpadliśmy "na pozycję" dając upust temu co nam obojgu sprawiało prawdziwą przyjemność - prawdziwej pracy-zabawie, tej z bydłem. Ogier trzymał linię krów z lewej, nie dając się żadnej rozbiec i energicznie reagował na moje pomoce, które efektywnie go naprowadzały, działając dla niego jak realna pomoc w jego rozumieniu. Wtedy zrozumiałam, że to co robiłam było potrzebne - położyło pod naszą znajomość bezwzględnie potrzebne podstawy i na pewno ułatwiło kontakt, ale nie ma co kombinować - tylko realna praca z koniem, jego prawdziwe, a nie sztucznie stworzone potrzeby i realnie wspólny kierunek działania zbudują między nami taką więź jakiej oczekuję. Zdecydowałam, że nie zrezygnuję ze spacerów, a wręcz zamienię je w wyprawy, bo może i ja się czegoś nauczę i na pewno wciąż będziemy się bawić i zaczniemy pracować na bydle. Żadnych specjalnych torów przeszkód już mu jednak urządzać nie będę, choć tak jak mówię - pomogło, tak na raz, na impuls. Jak się postawi, to on będzie wierzgać, a ja będę się go trzymać do skutku.