niedziela, 21 sierpnia 2016

Trening ujeżdżeniowy - Violino de Beaumont

Ekscytowałam się cały dzień. Czekał mnie bowiem ostatni trening z Violino przed jego pierwszymi poważnymi zawodami. Gniadosza zastałam na padoku, gdy akurat oddawał się czynnościom pielęgnacyjnym z zaprzyjaźnionym wałachem, Dramatem. Zupełnie nie zdziwiło mnie, że największą więź mój ogr wypracował sobie z dziarskim konikiem polskim. Typ bezkonfliktowego wobec koni cwaniaka. Dramat się za niego bije, a Violka korzysta.
Kiedy mnie zauważył, odkleił się od kolegi i podszedł do płotu. Mam na to swój trick. Violka ma bowiem kilka niezwykle wrażliwych miejsc na ciele, po których lubi być masowany, smyrany, drapany. Jego ogólna wrażliwość pozwala na naprawdę dobry impuls i szybkie reakcje, ale powoduje też czasem zbytnie podekscytowanie, po którym muszę Skrzypka chłodzić. Wracając do tego płotu, to Violo podchodzi, bo wiem, że go posmyram. W przypadku padoku są to okolice uda, pod guzem kulszowym. Na każdą okoliczność mamy inne specjalne miejsce, które wykorzystujemy tylko w tej danej okazji. Dlatego o to Violi jest zawsze (zwykle tylko na początku) taki happy i do przodu.
Po sesji masowania szczotką schabów gniadego popracowaliśmy trochę nad rozgrzewką. Wzięłam Violkę na długą wodzę z ziemi i zaczęliśmy pracować nad rozgrzaniem i rozluźnieniem. Wyglądamy wtedy jakbyśmy orali pole :D Konie typu Viol (również moja Zeniba) bardzo to lubią, bo spełnia to ich wewnętrzną potrzebę odrobiny autonomiczności. Sierściuch zyskuje na przekonaniu, że mogę chodzić również za nim, a nie na nim. Bardzo to lubi, bo tak jakby w inny sposób rozumie sposób prowadzenia ręką. Oczywiście, w pracy stawiamy nacisk na inne pomoce, dosiad i łydki, ale nie zapominamy o dniu rąk. A kontakt powinien być i prowadzić konia jak tancerz tancerkę - nie rwać, nakazując ruch bezpośredni, ale prowadzić do tego ruchu, który dopiero nastąpi. Choć niektóre moje problemy z kontaktem wynikają z chwilowych braków równowagi i w tym to ćwiczenie mi nie pomoże, to pomaga w czym innym - logice wydawania poleceń. Jak mam prowadzić konia i czemu? A koń rozumie to prowadzenie, bo jest dosłownie prowadzony i popychany. Jednocześnie uczy się, że możliwe jest posiadanie w pysku wędzidła (którym zawsze go trochę masuję), a jednocześnie nie opieranie się na nim.
Po 10 minutach stępa, przeszliśmy do kłusa, tak, tak, wciąż na długich wodzach, też chciałam sobie trochę pobiegać. Jednak, żeby nie odlecieć, nie pozwoliłam Violce na zbyt długi, obszerny kłus. I tu zaczęła się praca nad skupieniem i kontrolą. Bardzo krótkie odcinki rozszerzenia i wyjeżdżania i intensywne skrócenia, zebrane niemal do pasażu.  Viol nawet nie zauważył kiedy rozgrzewka przemieszała się z pracą, przyjemnie żuł mi rękę.
Przyszedł czas na siodło, bo gniady zaczynał się już powoli nudzić i tępieć. Po ponownym przeprasowaniu jego schabów i spokojnym przyjęciu siodła wsiadłam na tego chłopaka.
- No, czekaj, no! - prawie zawisłam z paszczą na siodle, no bo samo siodło przyjął spokojnie, ale tak go perspektywa jazdy rozanieliła, że chciał, już, już od razu.
- Wytrzymaj troszeczkę, zaraz się pobawimy. - rozluźnienie było, skupienie było, rozgrzanie było. Pora na takt. Zaczęliśmy od prostych na naszej długiej ujeżdżalni i dobrego wyjeżdżania narożników. Stęp u Violka jest wzorowy, rozluźniony, wyraźnie czterotaktowy.
- A jak sobie chłopaku poradzisz z przejściem? Masz równowagę? - poczekałam na odpowiedni moment i nogę i przeszliśmy do kłusa. Z samym przejściem nie było problemów, koń nie szarpnął i nie pogubił się, ale wyczuwałam leciutką maszynkę do szycia w zbyt prostych nogach i nieobszernym, płaskim ruchu. Nie wszystkie ruchy były też takie same. Ale na gniadego czekało już to, co oboje kochamy najbardziej - cavaletti. Co zrobił na początku? Oczywiście, tak przestraszył się swoich możliwości, że ponadeptywał i postrącał. Opadał nieco na przód, a kontakt zamienił się w lekkie oparcie. Jednak dla chcącego nic trudnego. Odpowiednio porozkładane koziołki, najpierw szerzej, zmusiły chłopaka do wyższego podniesienia nogi. Moje nogi z kolei zmusiły go do żwawego ruchu na przód. "Co się dzieje?" jakby chciał zakrzyknąć, aż nagle zauważył, że przeszkody rozłożone są regularnie i takie mogą być jego ruchy. Jeśli się postara - przejedzie "suchą" stopą. Sama postanowiłam mu mocno dopomóc i skupić się na swoim rytmie, nucąc sobie Depeche Mode, odpowiednio działając łydkami i dosiadem. Z czasem kłus gniadego się poprawił. Uzyskał swój naturalny luźny takt pod siodłem, nabrał pewności siebie i poczuł przyjemności z równowagi - jakie to odbijanie się od ziemi fajne! Ochoczo zaczął podnosić nogi wyżej do góry, a zrównoważona sylwetka podniosła przód i przywróciła przyjacielski kontakt w samoniesieniu.
Zeszłam na chwilę z gniadego, który chyba potraktował to jako niewystarczającą nagrodę, bo powlókl nosem za moim zginającym się nad drążkami tyłkiem i cupnął go lekko zębami. Viol to jednak potworny zboczuch :>
- Kostka cukru jest tylko dla grzecznych koni po treningu, nigdy przed galopem, dupowłazie ty... - rozczochrałam mu jego bujną, śmieszną grzywkę i do rzeczonego galopu przeszłam. Silnie go wysyłałam, ale efekt był fantastyczny - koń po cavaletti to zawsze świeży, rozjeżdzony wierzchowiec. Z ochotą zaoferował mi wzorowe podstawienie zadu, gdy pokonywał kolejne, niskie koziołki.
- Zobaczymy, czy nie zapomnisz o dobrym kłusie... - rzuciłam pod nosem i gdy chłopak wyładował radość z opanowej umiejętności w szczęśliwym galopie poprosiłam go o kłus. Zawahanie było tylko minimalne, przejście w miarę płynnie, a potem zaczął się nasz najlepszy kłus do tej pory - wpisany w literę M, z równoległymi do siebie stojącymi kończynami, bez drżących kopyt przed postawieniem ich na ziemi. Ruch elastyczny, okrągły - jak przyjemnie się go siedziało, jakby ktoś lekko wypychał kłodę konia do góry, a jednocześnie bez zbytnich aplitud wysokości.
Zakończyliśmy trening kilkoma piaffami i przyjemnym ciągiem, po czym zeskoczyłam z chłopca i pozwoliłam mu rozejść się w stępie.
Gdy pozbyliśmy się już siodła,a młody znów znalazł się na swoim ukochanym padoku miałam dla niego niespodziankę - cukier w formie jakiej się nie spodziewał.
- Zaopatrzyłam się ostatnio w ciekawy gadżet, Violi.... Ty to mądry Bucefał jesteś, szybko załapiesz o co chodzi. - po czym wyciągnęłam zza pleców miękką piłkę, która miała w sobie dziurkę, przez którą wylatywał cukier. Wiecie jak to się skończyło. Koń z nosem przy ziemi biegający za węglowodanami. Kocham Cię, Violino.

sobota, 13 sierpnia 2016

38. (wyścigi) Niespokojna Muza, Faridya, Biscuit Revolution

Data: 13.08.2016
Godzina: 21:02
Rodzaj: wytrzymałościowy / startowy
Uczestnicy:
Harry & Faridya
Natalie & Biscuit Revolution
Ruska & Niespokojna Muza

Dzień był męczący i niemal zgodziliśmy się, by odwołać wieczorny trening wyścigowy. Ostatecznie po długiej naradzie zdecydowaliśmy, że nie ma bata, konie muszą poprawiać formę, bo właśnie teraz odbywa się najwięcej zawodów.
Po zabraniu sprzętu zaczęliśmy przygotowywać konie. 
Na dzisiejszym treningu miały wystąpić jedynie dwulatki, Avenue miał małą przerwę. 
Wszystkie trzy konie miały dziś w sobie podejrzanie dużo energii i chyba tylko Muza zachowywała się przyzwoicie przy czyszczeniu, a potem siodłaniu. Biscuit wiercił się z podekscytowania, ciągle próbował zabierać szczotki, które Nat kładła gdzieś w pobliżu. Faridyę słychać było w całym Echo, odstawiała cyrki, a Harry ledwo sobie z nią radził. Musiałyśmy jeszcze na niego czekać, kiedy Ja i Natalie wyprowadziłyśmy już nasze wierzchowce przed stajnię. Biscuit lekko się ogarnął, ale i tak bez przerwy przestępował z nogi na nogę i podnosił głowę, niecierpliwiąc się. Muza patrzyła na to z właściwym sobie dystyngowaniem. Stała grzecznie, kiedy wsiadłam na nią ze schodków, a potem wydłużyłam sobie strzemiona, czekając aż reszta uczyni to samo. 
Pojawiła się Cora, która miała jechać na tor kręcić nasze poczynania kamerą, żebyśmy mogli później zanalizować nasze konie, patrząc na nie z boku.   
Ruszyliśmy szybkim stępem, Muza i ja na czele, za nami Biscuit i na końcu szarpiąca się niemiłosiernie Fari. Nie dało rady zwolnić, one wręcz zapierały się na każdy taki hamujący sygnał. I tak pokazywały swoje milsze oblicze, od razu nie puszczając się galopem. Tym bardziej, że wjechaliśmy właśnie na trawiastą dróżkę między pastwiskami, a tutaj konie zawsze robiły się jeszcze bardziej nieznośne. Muza zarżała w kierunku stada klaczy, z którym często była wyprowadzana, jednocześnie lekko przyspieszyła i spięła mięśnie, ale nie sądziłam, że mogłaby coś zaraz odstawić i miałam rację. Zachowywała się bardzo dobrze, reagowała na większość poleceń i cały czas bacznie uważała czy aby nie chcę jej czegoś zakomunikować. Z kolei Faridya działała wręcz odwrotnie. Non stop buntowała się i już piąty raz od wyjazdu ze stajni próbowała się wpisać. Wiecznie zapierała się na wędzidle a często prezentowała przy tym boczne chody. Wróżyłam jej ujeżdżeniową karierę, gdy na starość się uspokoi i skończy w wyścigami. Biscuit Revolution w drodze przez pastwiska trochę się ogierzył i Nat na wszelki wypadek zwiększyła dystans między nim, a Muzą, ale generalnie kiedy był już w ruchu (nawet jeśli bym to jedynie stęp) to reagował dobrze na polecenia. Nie wyczyniał takich akrobacji jak Fari, a szedł po prostu energicznie, z uniesioną głową, gotowy na sygnał do biegu. 
Zakłusowaliśmy niedługo potem. I kłusowaliśmy dłuugo. Naprawdę przejechaliśmy tak jakieś dwa kilometry, po różnym podłożu – były i grząskie piaski, i trawa, i ściółka leśna, były górki i dolinki, łąki, alejki pod sklepieniem pełnych zielonych liści gałęzi. Konie uwielbiały takie rozgrzewki, zamiast nudnego chodzenia na karuzeli. Nawet Fari odpuściła z lekka i przez większość czasu szła w miarę poprawnie. Tak czy siak – dojechaliśmy w końcu na tor. 
Cora już tam była, a wcześniej otworzyła na szerz  bramę, więc zwinnie wjechaliśmy na bieżnię, nie zmieniając ustawienie. Zrobiliśmy między sobą większe odstępy. Domyśleliśmy się przecież, ze w koniach obudzi się ogień, kiedy tylko zobaczą znajome otoczenie. Tak też było – nawet w Muzie czułam wtedy to wielkie podekscytowanie i pasję. Ciężko było orzec czy była bardziej spięta czy rozluźniona. Towarzyszył jej ten dziwny nastrój, w jaki wpadała często przed prawdziwymi wyścigami. Ten jej rodzaj transu. 
Faridyę znowu zaczęło być słychać bardziej niż widać, darła się wniebogłosy, kiedy Harry wstrzymywał ją przed zagalopowaniem i nie pozwalał wyprzedzać Biscuita. Była tak na niego wkurzona, że w pewnym momencie zaczęła brykać i dębować, ostawiając na torze prawdziwe rodeo. Spojrzałam na Harry'ego, ale tylko machnął ręką, dając mi znać, że mam jechać dalej. Ogarnęła się dopiero kiedy dzieliła nas ponad połowa długości toru. 
Biscuit był nad podziw grzeczny, ale sprawiał wrażenie konia, któremu wystarczy  delikatniuśkie dotknięcie łydką by zaraz ruszył przed siebie dzikim galopem. 
Po pokonaniu całego okrążenia kłusem zagalopowaliśmy. Każdy koń przy tym samym znaczniku. To miał być wolny galop, czy też kenter, jak to fachowo określał Harrison. Mieliśmy tak biec dwa tysiące metrów, żeby urabiać wytrzymałość naszych koni. Szczególnie przydawało się to Muzie, która jednak lepiej sprawdzała się na krótkich dystansach, chociaż teraz i tak znacznie się poprawiła. Ostatnio wygrała nawet wyścig, ale był to właśnie wyścig na 1000m. Żeby radziła sobie dobrze w późniejszych etapach kariery – konieczne były dla niej takie wytrzymałościówki. Nie denerwowała się kiedy ją wstrzymywałam, rozumiała, że musi coś takiego przetrwać. Wiedziałam też, że po pierwszym tysiącu jeszcze niedawno zaczęłaby opadać z sił, ale dzisiaj nie okazywała już zmęczenia. Owszem, tempo było wolne, ale zawsze ustalaliśmy takie samo lub bardzo podobne. 
Biscuit w połowie trasy zaczął się robić ospały. Natalie musiała uważać, bo zbyt natarczywe próby rozbudzania go mogły skończyć się nagłym zagalopowaniem i zmobilizowaniem reszty koni do poniesienia. Na szczęście ona wynalazła już sobie na niego sposoby, które były całkiem efektowne. W każdym razie miał dobrą kondycję i się jeszcze nie zmęczył. 
Faridya radziła sobie równie dobrze, z tymże nawet lepiej, bo ona nie dałaby rady przysypiać na torze. To było dla niej niepojęte, bo przez cały swój pobyt tam odczuwała ogromne podekscytowanie. Chociaż przebiegła już ponad tysiąc metrów to ciągle wyrywała się do przodu i systematycznie sprawdzała czujność Harry'ego, który musiał być już wykończony ciągłym pilnowaniem tego konia. 
W każdym razie udało nam się przebiec dwa tysiące metrów kentrem i zwolniliśmy wszyscy do stępa, żeby odsapnąć przed próbami startów w bramkach. 
Po wykonaniu okrążenia w stępie Cora wyprowadziła nam traktorkiem bramki i ustawiła mechanizmy. Na pierwszy ogień miała iść spokojna Muza. Ona chyba nigdy nie bała się boksów startowych i zawsze zachowywała opanowanie, gdy musiała być do nich wprowadzana. Jednakże moment wyjścia z bramki nie był już taki cudowny, bo znacznie traciła na swoim podskoku. Detalli tłumaczyła już co robić zarówno mi i jej. Chciałam być pewna, że pamięta. Nagrodą za dobrze wykonane wyjście miał być bieg na 400 metrów. 
- Wszystko gra? - zapytała Cora, gdy wprowadziła klacz do boksu i zamknęła go za nami.
- Na razie świetnie – odparłam z uśmiechem.
Odczekałyśmy chwilę, podczas której uparcie siedziałam w siodle, dociążając konia, dając znać o co mi chodzi. Nawet powiedziałam jej to tez słowami, na wszelki wypadek. 
I kiedy zadzwonił dzwonek, zwalniający blokadę, Muza w pięknym stylu wyrwała do przodu. 
- Dobry koń! - powiedziałam do niej głośno, z ogromnym uśmiechem.
Pozwoliłam jej na maksimum prędkości, wiedząc jak wielką radość jej to sprawi. Pędziła ile sił w nogach i byłam pewna, że gdybyśmy właśnie ścigali się z rywalami, to dobiegłaby do mety jako pierwsza. Niestety musiałam ją zwolnić, a później zawrócić. 
Akurat Fari była wprowadzana do bramki. Nie robiła tego bardzo chętnie i lekko się stawiała, ale szybko została przekonana do wejścia do środka. Widziałam jak wysoko unosi głowę i jak bardzo jest wkurzona na cały świat. Jednak kiedy przyszła pora na wyjście była już skupiona na celu. Ona także wybiegła bramki bardzo poprawnie, bez żadnych dziwnych podskoków. Swoją nagrodę wykorzystała w prawie 200%, bo jak śmignęła przez siebie to Harry nie dał rady jej zatrzymać aż do znacznika 750m. 
Biscuit do pomysłu zamknięcia w bramce podszedł bardzo pokojowo, wcale się ku temu nie wzbraniał. Wszedł do środka bardzo grzecznie, chociaż kiedy już był wewnątrz dopadły do wątpliwości. Cora szybko dała mu biec i ku naszemu wspólnemu szczęściu Biscuit także wybiegł bardzo poprawnie, nie marnując ani sekundy na dziwne sztuki. Śmignął do przodu jak z bicza trzasnął, co było nawet jak na niego niesamowitym widokiem, ale łatwo dał się zwolnić. 
- Robimy jeszcze coś? - zapytała Nat, kiedy spotkaliśmy się.
- Niee, mamy jeszcze trzy kilometry do domu, Queen – oświecił ją Harry.
Ustawiliśmy się w zastęp taki sam jak na początku i pomachaliśmy Corze, gdy wyjeżdżaliśmy z toru żwawym stępem. Dosłownie dwie minuty później zagalopowaliśmy, kiedy przejechaliśmy już przez ulicę. 
Konie potrzebowały jeszcze takiego rozluźniającego galopu po lesie, a piaszczyste podłoże na tym fragmencie tylko uwieńczało nasz wytrzymałościowy trening. Nie galopowaliśmy jednak zbyt długo, maksymalnie kilometr, bo później zwolniliśmy do kłusa i tym chodem biegliśmy prawie do końca. Konie były spocone i wymęczone, ale dzięki temu także grzeczne jak rzadko kiedy. Kiedy dotarliśmy do domu wjechaliśmy jeszcze na duży plac, żeby je lepiej rozstępować. Robiliśmy przy tym bardzo podstawowe ćwiczenia. Pilnowaliśmy by nawet nasze wyścigowe konie znały niektóre figury i potrafiły przyzwoicie skręcać. 
Po robocie zaprowadziliśmy je do stajni, gdzie rozebraliśmy je i okryliśmy lekkimi derkami. Harry jeszcze wziął się za wcieranie im jakichś maści i cudów niewidów, podczas gdy Natalie i ja zaniosłyśmy sprzęt do siodlarni, a mokre czapraki wywiesiłyśmy na płocie pustego padoku. 

piątek, 12 sierpnia 2016

NOC SPADAJĄCYCH GWIAZD! :D


To było późne popołudnie, jedenastego sierpnia. Większa część ekipy siedziała w swoich pokojach, odpoczywając przed wieczornymi treningami. W sumie z tego co pamiętałam miały to być tylko dwie jazdy skokowe i na dzisiaj wszystko. 
Oglądałam w piwnicznej sali gier telewizję, wylegując się na kanapie. Obok przysypiała Detalli, a na fotelu rozłożyła się Milka z miską popcornu. Czas mijał powolutku i spokojnie. 
Wtem ze schodów wbiegła uśmiechnięta od ucha do ucha Valentine, budząc przy okazji Det. Mila przytrzymała swoją zdobycz, wiedząc że Val może spróbować ukraść dla siebie trochę prażonej kukurydzy.  Ona jednak była czymś zbyt przejęta. Stanęła nad nami z rękoma ułożonymi na biodrach. 
- Możemy ci w czymś pomóc?… - mruknęłam.
- Boże, Ruska, jak zwykle zapomniałaś! - krzyknęła mi tuż nad uchem, przez co zaraz złapałam poduszkę i próbowałam ją zdzielić, jednak była szybsza i zrobiła unik. Spokojnie, co się odwlecze to nie uciecze…
- No to o czym niby zapomniałam? - zapytam zrezygnowana.
Mila wciąż mierzyła przybyszkę nieufnym spojrzeniem i po kryjomu wcinała popcorn. Det stwierdziła, że ją to nie obchodzi, przykryła głowę kapturem bluzy i znowu zaczęła odpływać do krainy snów. 
- NOC SPADAJĄCYCH GWIAZD! TO DZISIAJ!
Na te słowa poderwałyśmy się z miejsc i wbiłyśmy w nią żądne informacji spojrzenia. 
- Naprawdę? Dzisiaj?!
- Tak! Także robimy grilla nad basenem a potem będziemy oglądać niebo z leżaczków! Tylko się módlcie żeby pogoda dopisała…
Z tymi słowami zrobiła w tył zwrot i pobiegła na górę by dalej głosić radosną nowinę. 
- A ja miałam dziś wracać do domu… - zaczęła Detalli.
- No ale nie możesz jechać bo to przegapisz… Musisz się jeszcze przemęczyć do jutra, kochana. - Posłałam jej w powietrzu całusa. - To może pojedziemy na jakieś zakupy słodyczowe, co?
- Nooo kończą mi się zapasy nutelli, jedziemy – jęknęła Milka, odkładając miskę na stolik.
Det chwilę się pokrzywiła, ale ostatecznie stwierdziła, ze i tak już nie zaśnie i w sumie to też przydała by się jej taka czekolada do poduszki. 
Rozeszłyśmy się do pokoi żeby się przebrać, bo cały dzień sprzątałyśmy padoki i wyglądałyśmy mało reprezentacyjnie. Miałyśmy na ogarnięcie się dwadzieścia minut, przy czym oczywiście musiałam się spóźnić, bo w tym pobojowisku ciężko było znaleźć jakieś nadające się ubrania, ale w końcu się udało. Zeszłam na dół, gdzie w holu dziewczyny stały już gotowe i tylko z nudów próbowały przed lustrem jakieś dziwaczne fryzury. 
- Nie spieszyłaś się – przemówiła grobowym głosem Milka, ale widząc moją minę wywróciła oczami i otworzyła drzwi na szerz, przepuszczając nas. 
- Weźmiemy samochód Alexa – stwierdziła Det, machając do nas kluczykami z logiem ferrari. Uśmiechała się przy tym jakoś dziwnie podejrzanie.
- On nic nie wie prawda?
- Przecież będziemy ostrożne, nie będzie nawet ryski.
- O ile nie będziesz prowadzić, moja droga – Mila zabrała jej klucze w tak błyskawicznym i niespodziewanym geście, że Det została z pustą ręką w powietrzy jeszcze na kilka sekund. W końcu wzruszyła ramionami.
Chciałam zaprotestować i sama zasiąść za kółkiem, ale ledwo otworzyłam usta, a Mila już posłała mi spojrzenie w stylu „nawet się nie wysilaj”. Skapitulowałam i usiadłam z tyłu razem z siorczyćką. 
Silnik pięknie odpalił za pierwszym razem, przyjemnie zamruczał, po czym ruszyłyśmy. Ekhm, praktycznie skoczyliśmy do przodu i z piskiem opon puściłyśmy się drogą wjazdową, kurząc za sobą tak obficie, że nie widziałyśmy absolutnie nic, gdy spojrzałyśmy za siebie. 
Postanowiłyśmy pozostawić to bez komentarza. Tym bardziej, że do miasta dojechałyśmy w miarę bezpiecznie. Zaparkowałyśmy przez pierwszym lepszym sklepem i weszłyśmy do środka. Oczywiście wzięłyśmy duży wózek. 
Od razu skierowałyśmy się na dział ze słodkościami, wymieniłyśmy tylko spojrzenia, a potem zaczęłyśmy pakować wszystko. Dosłownie każdy rodzaj żelków, każdy smak czekolady razy pięć, każde wafelki… no wszystko. Wózek zapełnił się w kwadrans, ale i tak postanowiłyśmy jeszcze iść na dział z warzywami, żeby kupić trochę marchewek. Lody w domu na szczęście już były. 
Przy kasie wyszło dużo za dużo, ale wtedy wyjęłam złotą kartę. Detalli natychmiast ją poznała i uśmiechnęła się zawadiacko. 
- O tym Alex też nic nie wie? - bardziej stwierdziła, niż zapytała, toteż nawet słowem się nie odezwałam.
Pakowanie zajęło nam dłuuugą chwilę, ale we trzy jakoś dałyśmy radę. Potem cudem na wózek i wio do auta. I wtedy okazało się, że ten bagażnik jest maleńki i nie zmieści się do niego nawet połowa zakupów. 
I tym oto sposobem Mila jechała na przodzie z Det, a ja z tyłu z kilkoma wypchanymi do brzegi reklamówkami, które chciały się przytulać na każdym gwałtowniejszym zakręcie. A wszystkie zakręty były gwałtowne. Dziwne… 
Dojechałyśmy do domu jakoś w okolicy 19 godziny. Słońce pomalutku zaczeło zachodzić, ale do ciemnego nieba jeszcze było daleko. Razem z Det poszłyśmy do domu po pomoc z zakupami.
W kuchni siedzieli akurat Alex, Scott i Avery, debatujący nad piwem. Trochę bałyśmy się reakcji pierwszego z panów, no ale przecież teraz to najwyżej pokrzyczy i zacznie lepiej chować kluczyki. Trudno. I tak je znajdziemy…
- Mamy zakupy do wypakowania i jeśli pomożecie to się podzielimy – powiedziałam, a Det ślicznie się uśmiechnęła i zatrzepotała rzęsami. Szturchnęła mnie łokciem, żebym zrobiła to samo, co oczywiście niezwłocznie uczyniłam. Wtedy Alex zerknął przez okno na podjazd… Najpierw pobladł, a potem z imponującą szybkością poczerwieniał na całej twarzy. Dam głowę,że para zaczęła ulatywać z jego uszu.
„Na Milę będzie się bał krzyczeć” - przekazałam telepatycznie siostrze. 
- To nie był nasz pomysł – powiedziała natychmiast. - Nie ma co się denerwować, złość piękności szkodzi, także tego… Po prostu idźcie po te zakupy no!
Avery poklepał go po ramieniu, przez kilka miesięcy małżeństwa nauczył się już, ze nie warto spierać się z kobietami i lepiej odpuścić. Przybiłyśmy piątkę, a panowie akurat minęli się w drzwiach z Milką. 
- Gapił się na mnie jakbym zabiła mu szczeniaczka – prychnęła, oglądając się za siebie.
- On tak czasem ma jak zapomni leków – odpowiedziała Det, smutno kiwając głową. - Później przemycę mu je w kiełbasie, na Charlie'go zawsze działa.
- A czy Charlie nie jest czasem tygrysem?
- W gruncie rzeczy to nie jest duża różnica. Naprawdę.
- Tak, nie wątpię, że poznałaś już Alexa od tej bardzo tygrysiej strony, siostro – zerknęłam na nią zaczepnie, ale nie podjęła się potyczki. Zobaczyła jak Scott wnosi pierwsze torby i od razu zabrała się za przeszukiwanie ich. Wybrałyśmy sobie po jednej rzeczy i poszłyśmy na taras.
Zen królował przy grillu, podczas gdy kilka osób zajęło miejsca na leżakach. Było jeszcze bardzo, bardzo ciepło, więc stwierdziłyśmy, że pomoczymy nogi w basenie, więc usiadłyśmy na brzegu i zajęłyśmy się batonikami. Na niebie błąkały się może trzy chmurki, więc zapowiadała się ładna noc. W przeciągu godziny zjawiło się kilka kolejnych członków załogi, kilkoro z nich w strojach kąpielowych.
Nie zauważyłyśmy ich tak od razu, a raczej dopiero w momencie gdy wpadli do basenu na bombę ochlapując nas bardzo konkretnie. Francis podpłynął do nas (wkurzonych nas) i z tym swoim uśmiechem oparł się o brzeg, pomiędzy Milką, a Det. 
- Co tam, dziewczyny? Boicie się wody?
Detalli chciała mu pocisnąć, ale zanim zdążyła złapał ją za nogi i wciągnął do wody, jednak ciągle ją asekurował, żeby się przypadkiem nie utopiła. Zauważyłam, że do mnie i Milki płyną właśnie Scott i Chris więc błyskawicznie podniosłyśmy się i uciekłyśmy prawie na sam taras.
- Ej, my ją tam zostawiłyśmy z nimi… - moje sumienie kopnęło mnie w tyłek.
- Dooobra, poradzi sobie. W końcu ma pazury, co nie? - odparła Mila.
- No w sumie ma. - Wzruszyłam ramionami.
Obserwowałam wodę, pod którą COŚ się działo i czekałam tylko aż zrobi się czerwona a na wierzch wypłynie ciało Francisa. Jednak okazało się, że nikt nie został zabity, a nawet się dogadali i zaczęli się chlapać. To była prawdziwa wojna i już po piętnastu minutach Aiden musiał włączyć dolewanie wody. 
- Niech ktoś przyniesie te dmuchane rzeczy, widziałam w schowku w piwnicy! - krzyknęła Detalli, a ja zaczęłam się zastanawiać co ona robiła w schowku w piwnicy. Miałam iść, ale przypomniało mi się o pająkach, które tam bywają. Wyręczyła mnie Drey, przed którą pająki uciekają w popłochu.
- Chodź, pójdziemy po lody – z zamyślenia wyrwała mnie Milka.
- O widzisz, to jest dobry pomysł!
W kuchni wyjęłyśmy tyle pucharków ile było aktualnie ludzi w Echo i nałożyłyśmy do nich różne smaki lodów. Dużego wyboru nie było, bo aż trzy: waniliowy, pomarańczowy i jagodowy. Udało nam się to wszystko zabrać nad basem za jednym zamachem, gdyż znalazłyśmy świetne, duuże tacki. Ucieszyli się na tyle, że obiecali nie wciągać nas do basenu, za co grzecznie podziękowałyśmy. Usiadłyśmy na dwóch ostatnich wolnych leżaczkach i jadłyśmy lody. Słońce zaszło, zaczynało się robić szaro, a więc niedługo będzie widać gwiazdy… Akurat Zen skończył robić pierwszą partię żeberek i kiełbasek, Cora rozdała talerze, sztućce i bułeczki. 
- Dobra, to kto idzie dać koniom kolacje? - zapytała, kiedy zorientowała się, że wszyscy wcinali już swoje jedzenie. Spojrzałam na Det, siedziała na brzegu w ociekających wodą ubraniach, ukrywając twarz za na pół zjedzoną bułką. Cała reszta też jakoś nagle zainteresowała się posadzką.
- To niech idą właścicielki tego kołchozu! - zawołał Evan, chyba nie sądził, że wyjdzie mu aż tak głośno i ukrył się za parasolem, gdy skupił na sobie spojrzenia 100% ludzkiej populacji Echo Stable.
- Ale to jest bardzo dobry pomysł – podchwyciła to Cora. - Już, proszę bardzo. Szanowna pani dyrektor jedna z drugą, do roboty!
Westchnęłam, podałam Milce mój talerzyk i udałam się w stronę tarasu razem z Fri. 
- Idę z wami! - usłyszałam za sobą. Mila przekazała obydwa talerze Jasperowi (bardzo zły wybór, już nie zobaczymy tych żeberek) i podbiegła do nas.
Także cała nasza trójka zawinęła się do stajni. Wszystkie konie były już w boksach, a pasze zostały przygotowane z wiadrami podpisanymi imionami koni. Musiałyśmy je tylko zawieść na taczkach do odpowiednich boksów i wsypać jedzonko do żłobów. No i trochę ogarnąć tu i ówdzie. Ja i Friday zajęłyśmy się kolacją dla rumaków, a Mila złapała za miotłę i zaczęła sprzątać korytarz. Kiedy skończyłyśmy to jeszcze sprawdziłyśmy czy wszystko jest pozamykane, a światło wszędzie zgaszone. Mogłyśmy zamknąć stajnię i wrócić do domu. 
Z Milą pomyślałyśmy, że właściwie to mogłybyśmy przebrać się w stroje i posiedzieć trochę w basenie, bo woda była bardzo ciepła. Kiedy już byłyśmy gotowe to jednak złapałyśmy po długim swetrze i ręczniku, bo niedługo miało zrobić się chłodno na dworze. 
Okazało się, że wszystko zajęło nam sporo czasu i było już naprawdę ciemno, pojawiły się też pierwsze gwiazdy. Audrey przyniosła te dmuchane zabawki, ale znalazła w piwnicy także pochodnie z płynem odstraszającym owady. Panowie powbijali je w ziemie dookoła basenu i zapalili, a efekt był niesamowity. Fancis zagwizdał widząc nas na tarasie, ale Det zmierzyła go tak lodowatym spojrzeniem, że skulił się i zamknął w swoim małym brokatowym świecie na dłuższą chwilę. 
Pierwsze co zrobiłyśmy to złapałyśmy się za ręce i biegiem ruszyłyśmy do basenu. Wskoczyłyśmy, pilnując by ochlapać wszystkich siedzących dookoła Jeju, to było cudowne, chciałam jeszcze raz, ale zanim zdążyłam wyjść, to Det rzuciła we mnie piłką.  Sama też wskoczyła już do wody. 
Zaczęliśmy grać w jakąś przedziwną odmianę siatkówki, gdzie każda z drużyn liczyła jedną, max. dwie osoby, a tych drużyn było z sześć. Namachaliśmy się i naśmieliśmy tak, że nie mogliśmy już oddychać, więc zrobiliśmy sobie przerwę. Leżaki były zajęte, więc kilka osób przyniosło zapasowe materace i rozłożyli je na trawie z poduszkami i kocami. No i co że byliśmy mokrzy! Razem z Milą i Det klapnęłyśmy na najbliższym i otuliłyśmy się tymi kocykami, bo jednak jak wiatr zawiał to zgrzytałyśmy zębami. 
Cora przyniosła nam talerzyki z pieczonymi ziemniakami. Przy tym trocę się rozgrzałyśmy, bo były jeszcze bardzo, bardzo gorące i ledwo mogłyśmy je jeść. 
- GWIAZDA! - krzyknęła nagle Amelia, a wszyscy momentalnie spojrzeli w górę, by zobaczyć pierwszą gwiazdkę. 
- Prawie jak wigilia, wszyscy się ekscytują na widok pierwszej gwiazdki… - Uśmiechnęłam się.
- To teraz czekamy na pierwsza spadającą gwiazdkę – westchnęła Mila i położyła się z rękoma założonymi pod głową.
Poszłyśmy za jej przykładem, chociaż słyszałyśmy, że ktoś znowu wskakuje do basenu. Ale nie chciało nam się na razie wstawać, byłyśmy nastawione na te spadające cudeńka. Trochę się nam nudziło, więc Detalli zaczęła opowiadać o treningach ze swoimi młodymi wyścigówkami, a ja uparcie zbaczałam na temat człowieka, który pilnuje rozpiski tych wyścigów, wkurzając ją… 
I nagle zamarłyśmy, bo to na niebie, dosłownie na sekundę, pojawiła się ONA! PIERWSZA SPADAJĄCA GWIAZDA!
- O rany! - powiedziała roześmiana Milka. - Widziałyście?!
- Tak!
- A to dopiero jedna!
Detalli miała rację, bo do tamtej pory co jakiś czas widziałyśmy gwiazdki, które sunęły po niebie i zaraz znikały, ale były tak piękne, że nawet w tak krótkim czasie potrafiły spowodować radość. 
- Nie wiem jak wy, ale ja bym się jeszcze pokąpała… - stwierdziłam, a dziewczyny na to przystały.
W basenie akurat nikogo nie było, więc wydurniałyśmy się same, co jakiś czas robiąc przerwę na gapienie się w górę, albo na jedzenie słodyczy, które wciąż krążyły po ludziach. Mieliśmy taki zapas, że mogliśmy spokojnie się nimi napychać. A Alex wciąż nie zauważył dziwnych anomalii na swoim koncie bankowym, więc panowała sielankowa atmosfera. Francis musiał przyleźć, ale zachowywał się w miarę grzecznie, poza obmacywaniem Det, za co ciągle obrywał od niej albo ode mnie, a ręka z kośćmi z adamantium potrafi wyprowadzić naprawdę solidny cios – brokatowiec się o tym przekonał.
W końcu nie miałam już siły użerać się z nim i tymi dwoma wariatkami, które znalazły sobie świetną zabawę pt. „kto pierwszy załaskocze Ruskę na śmierć”. Wyczaiłam wolny leżak i natychmiast go zajęłam. Akurat obok Aidena, który zlitował się nade mną i zdobył kocyk specjalnie dla mnie. Czy w budżecie stajni przewidziana jest premia za dostarczanie kocyków? 
- To jakie pomyślałaś życzenie? - zapytał,a w tym świetle pochodni wyglądał nie wcale nie najgorzej…
- One za szybko spadają… Życzenie wypowiedziane po zniknięciu się nie liczy – odpowiedziałam, starając się skupić uwagę na niebie.
- Pomyśl krótkie życzenie – przedstawił swój pomysł.
- To musiałoby być bardzo krótkie życzenie. Gdybym była Friday, zatrzymałabym czas i załatwiłabym to na spokojnie, a tak to się człowiek stresuje i jest jeszcze trudniej. Nie potrafię tak szybko myśleć.
Uśmiechnął się, powstrzymując śmiech. Byłam za to wdzięczna, serio. 
- A ty? - zapytałam.
- Kolejna zasada: nie wolno wyjawiać życzeń, bo się nie spełni.
- A mnie to pytałeś!
- Siostro! Uśmiech! -  Usłyszałam nagle, a potem oślepił mnie flesh aparatu. - Bardzo ładnie, leci już do Bucky'ego! - oznajmiła ucieszona, majstrując w telefonie.
- Osz ty!
Zerwałam się i zaczęłam ją gonić, co było trudne, bo musiałyśmy przeciskiwać się między materacami. W końcu, gdy już miałam ją złapać, obydwie trafiłyśmy na przeszkodę, która przytuliła nas do siebie w stalowym uścisku. Spojrzałyśmy w górę i zaniemówiłyśmy na kilka sekund.
- TATUŚ!
Faktycznie, tatuś z sobie tylko znanego powodu stał przed schodami na taras w pełnym umundurowaniu motocyklowym. Zmierzwił nam włosy, jakby i tak nie były dość skołtunione po ciągłym moczeniu i wysychaniu. 
- A co ty tu robisz?
- Przecież sama mi mówiłaś, żebym przywiózł Ci te roboty treningowe – tatuś ścisnął groźnie brwi, mierząc mnie niecierpliwym spojrzeniem.
- Teraz?! Mówiłam o tym dwa miesiące temu!
- Hej, dzieciaku, mam ważne rzeczy na głowie. A co tu się dzieje?
- Oglądamy spadające gwiazdy – powiedziała Detalli, ciesząc się na zmianę tematu i być może atmosfery. Uśmiechnęła się słodko i wskazała na grilla. - Chcesz coś zjeść?
- Niee, ja tylko na chwilę. Gdzie mam zanieść sprzęt?
- Do piwnicy… Czyli oczywiście nie zostaniesz?
- A jak często wy odwiedzacie mnie?
No tak… Tatuś nagle się uśmiechnął. Z tryumfem w oczach.
- No więc właśnie. Bawcie się, tylko żebym się za was nie wstydził. - Spojrzał gdzieś ponad nas – jak się okazało na Francisa, który stał w bezpiecznej odległości, więc z pewnością siebie zasalutował. 
Tatuś westchnął, potem ucałował nas w czółka i poszedł do domu. I tyle go widzieli. 
Resztę wieczoru spędziliśmy na jedzeniu i gapieniu się w niebo. Niektórym szybko się znudziło, ale ja, Milka i Det leżałyśmy tam kilka kolejnych godzin, a potem nie miałyśmy sił iść do póki, więc zgromadziłyśmy więcej koców i spałyśmy na zewnątrz. Przygoda życia. :)

37. (cross) Blue Graffiti

Ruska & Blue Graffiti 

Obudziłam się w piękne, słoneczne popołudnie, a pierwszą wykonaną prze mnie czynnością było oczywiście sięgnięcie po telefon. Informacja o kilkunastu nieodebranych połączeniach i jedenastu nieodczytanych wiadomościach od różnych członków załogi rozbudziła mnie w dwie sekundy. 
„Ruska, Biscuita nie ma w boksie, a nikt go nie wyprowadzał.”
„Ruska, Biscuit znowu nawiał, rusz się do stajni!”
„RUSKA, NIE MOŻEMY GO ZNALEŹĆ!”
Na chwilę przestałam oddychać, ale smsy zostały wysłane kilka godzin temu. Zjechałam na sam dół ekranu i otworzyłam ostatni z nich. 
„Był na północnym pastwisku, teraz odsiaduje kare w boksie.”
Uspokojona poszłam wziąć prysznic, po czym przebrałam się w granatowe bryczesy i koszulkę z logo Instytutu. Nie było aż tak tragicznie gorąco. 
W kuchni przywitały mnie mordercze spojrzenia Megan, Chrisa i Zena. Zakładałam taktyczny odwrót, ale jednak byłam zbyt głodna. Z miną niewiniątka wzięłam z lodówki mleko. 
- Ale wszystko dobrze się skończyło – powiedziałam wesoło, uśmiechając się do nich.
Odpowiedzi żadnej nie otrzymałam, toteż gdy tylko mleko się podgrzało posłodziłam je i wlałam do miski z płatkami. Szybko zabrałam jeszcze łyżkę i wyszłam z domu. 
Po drodze do stajni spotkałam Friday, która także miała mi za złe poranną akcję. Przecież wiadomym był fakt, że powinnam pierwsza zwlec się z łóżka i gonić piekielnego konika po okolicy. Wyciszanie telefonu na noc nie było jednak najlepszym pomysłem…
Kiedy weszłam do stajni kilka koni zarżało, kilka z nich ciekawsko wychyliło łepetyny z boksów, żeby powąchać co też dobrego ja tu im przyniosłam. Nie chcąc ich rozczarowywać przyspieszyłam kroku i udałam się prosto na piętro do kuchenki. Tam w spokoju zjadłam śniadanie. 
Wkrótce stwierdziłam, że pogoda jest na tyle ładna i znośna, ze mogłabym wybrać się na jakiś trening crossowy. Szybko zdecydowałam, że Blue Graffiti idealnie nada się na taką okoliczność. W drodze do siodlarni zaplotłam włosy w warkocz, a kiedy dotarłam na miejsce wybrałam czaprak i ochraniacze. Następnie jakoś zabrałam jeszcze siodło skokowe, popręg i ogłowie. 
Blue stał w boksie i zanim jeszcze do niego weszłam chciał mnie lizać po dłoniach. Chwilę postałam przy nim i drapałam go pod brodą, a on zachwycony łaził się do mnie zupełnie jak kocur. Ale nie chciałam tracić czasu, więc przystąpiłam do czyszczenia. Na szczęście konik wyglądał całkiem przyzwoicie i szybko się z tym uporałam. Potem jeszcze tylko kopyta, które to podał bez żadnych „ale” i mogłam go ubierać. Stał w miarę spokojnie, chociaż co jakiś czas odwracał się spoglądając na mnie z zainteresowaniem „a co Ty mi tu zakładasz, Ruska?”. Ledwo dopięłam popręg…
- Schudnij, koniu – poradziłam. - Niedługo będziesz za ciężki żeby w ogóle odbić się od ziemi.
Blue natychmiast odwrócił łeb w stronę okna, udając, że nagle przestał zauważać moją obecność. Westchnęłam i poklepałam go po szyi. 
- Idziemy – zarządziłam dziarsko.
Wyprowadziłam go przed stajnię, gdzie jeszcze spróbowałam podciągnąć ten popręg, ale udało mi się tylko o jedną dziurkę. Rozpieszczałam tego srokatego osła i teraz oboje mamy za swoje… Wytarmosiłam mu grzywkę i wiedział już, że nie ma się o co złościć. 
Wsiadłam ze schodków, a potem delikatnie zebrałam wodze i wypróbowałam strzemiona – były dobre, więc wypchnęłam konika do stępa. Ruszył od razu, był dość chętny do pracy, chociaż jego uszy praktycznie wisiały po bokach. 
Kiedy wyjechaliśmy z dziedzińca i podążyliśmy ścieżką w kierunku pastwisk Blue trochę się ożywił. Szedł żwawiej, postawił uszyska na baczność, uniósł lekko łepetynę i rozglądał się na boki, wyszukując wśród stada swoich kumpli. Co chwilę rżał, oznajmiając im, że właśnie idzie na trening i zamierza dać czadu. 
Na szczęście zachowywał się przy tym wcale nieźle i nie musiałam go upominać. 
Stępowaliśmy tak całą drogę do lasu. Było miło, naprawdę miło. Słońce świeciło, ale co jakiś czas chowało się za chmurami, więc nie było tak gorąco, w czym pomagał jeszcze wietrzyk. Blue Graffiti mężnie szedł na przód, jednym uchem nasłuchując mojego nucenia (miał koń chyba jakąś wadę słuchu, skoro mu to nie przeszkadzało), a drugim wychwytując śpiewy ptaków i inne leśne odgłosy. W końcu wjechaliśmy na odpowiednią ścieżkę do zakłusowania. Ogierowi wystarczył jeden sygnał, by ochoczo przeszedł do szybszego chodu. Zaczęłam sobie spokojnie anglezować, tempo było spokojne, ale nie takie, że można było usnąć. Po prostu spokojne. Co jakiś czas lekko przyspieszałam, czasami specjalnie skręcałam konika w jakąś krętą ścieżynę, żeby trochę się powyginał, albo umyślnie wjeżdżaliśmy na górki, żeby potem móc też z nich zjechać, mając przy tym odrobinę frajdy. Blue uwielbiał górki tak samo jak ja. 
Naszym oczom ukazał się początek toru crossowego, więc lekko zwolniliśmy żeby się tam dostać. Na miejscu zaczęliśmy krążyć między przeszkodami, tam też niedługo później zagalopowaliśmy. To była raczej krótka, acz solidna rozgrzewka. Starałam się jak najbardziej uelastycznić konia, więc zakręty na serpentynach i wolty robiły się coraz ciaśniejsze. 
Na koniec skoczyliśmy dwa razy powalone drzewo. Z jednej i drugiej strony poszło nam świetnie. Blue  niczego się nie bał, ufał mi  i wybijał się na mój sygnał w idealnym miejscu. Pochwaliłam go, a później po chwili galopu i kłusa zwolniliśmy do stępa, by sobie chwilę odpocząć. 
Wyjęłam telefon, gdzie zauważyłam kolejną porcję sms'ów, tym razem pytających, gdzie, do diabła, jestem. Odpisałam Megan, która z pewnością przekaże newsy zainteresowanym. 
Pora na nas. 
Zagalopowaliśmy ze stępa od jednego płynnego sygnału, Blue nie poszło to może znowu aż tak płynnie, ale w sumie jak na niego to było nieźle. Po łagodnym łuku najechaliśmy na pierwszą przeszkodę. Była to wąska imitacja stołu, pomalowana na jaskrawo czerwony kolor. Konie na ogół nie miały z tym problemów, Blue także wcale się nie wahał i mogłam być o niego spokojna. Mimo to zaserwowałam mu delikatny impuls, pokazując najlepsze miejsce do wybicia się. On sam był bardzo silny i chociaż może nie szczególnie lotny, to kiedy  mu zależało – przeskoczyłby wszystko. Po wylądowaniu pochwaliłam go, ale nie zwalnialiśmy. Postanowiłam dziś postawić na szybkość. 
Zaraz wypatrzyliśmy solidną beczkę. Trudność polegałam na wymierzeniu w środek. Blue nigdy nie wyłamywał, ale przy przeszkodach tego rodzaju nie rzadko bardzo potrzebował ode mnie wskazówek. Nakierowałam go łydkami i wodzami najdokładniej jak potrafiłam, a potem trzymałam go w łydkach mocniej, rozszerzając lekko wodze, żeby nie wpadł jednak na pomysł wyminięcia beczki. Ale nie z nim te numery. Skoczył prześlicznie i w doskonałym miejscu. Pochwaliłam go  głosem i cmoknęłam, bo czułam, że chce zwolnić. Posłuchał i w pełnym galopie pokonaliśmy pusty odcinek trasy zanim zeskoczyliśmy z całkiem wysokiego progu do wody. Szczerze mówiąc to zapomniałam, że tam jest jakiś zeskok, myślałam, że zejście jest  łagodne, na szczęście Blue pamiętał. Galop w płytkim, sztucznym jeziorku był dla nas cudownie orzeźwiający. Ale tutaj też czekała na nas przeszkoda – zwyczajna drewniana konstrukcja. Wybiliśmy się w dobrym miejscu, konika poniosła energia i wyrwał w górę z taką siłą, że byłam pewna, że z boku wyglądał jak pegaz. Zaśmiałam się kiedy zaraz po lądowaniu zaczął parskać. Żeby wyjechać z jeziora trzeba było wskoczyć z wody na coś w rodzaju maleńkiego klifu, mniej więcej trzydziestocentymetrowego. Blue poradził z tym sobie z werwą. Zaraz pędziliśmy po trawie w stronę dwóch hydr, pomiędzy którymi znajdował się dołek. Ociekaliśmy wodą, a Blue stwierdził, ze super będzie sobie bryknąć! I bryknął tak, że prawie zmiotło mnie z siodła, ale jakimś zrządzeniem losu utrzymałam się w siodle. Lekko zwolnieliśmy przed tym okserowatym czymś, bo Blue pogubiłby nogi. Skoczyliśmy ładnie, ale porządnie przejechał nogami po gałęziach. Dobrze, że miał ochraniacze. 
Dalej czekał na nas płot. Pierwsza jego część była niczym stacjonata, ale druga przypominała bardziej okser, którego drugą część ktoś z jednej strony połączył ze słupkiem pierwszej. Taka trochę litera „V”. 
Blue poradził sobie z płotem, chociaż musiałam go troszkę zmobilizować. Natomiast wyczuwałam jego wahanie przed „V”. Ostatecznie stwierdziłam, żeby lekko zwiększyć tempo i nie dać mu czasu do namysłu.  
Mocno prowadziłam go do celu, dając wyraziste sygnały, których nie sposób było nie zrozumieć. Miałam wrażenie, że zamknął oczy i po prostu zdał się na mnie, ale udało się! Skoczyliśmy, a koń nawet jednym kopytkiem nie stuknął o belki. Zadowolony z siebie natychmiast się rozluźnił i lekko przyspieszył.
Na takim luźnym koniu przeskoczyłam jeszcze beczkę, hydrę i dwa stoły. Na koniec czekała na nas dziupla. Parę koni dostawało ataku lęku widząc tę przeszkodę, ale Blue był z nią zaprzyjaźniony. Mocno skuliłam się na jego grzbiecie, unikając zderzenia twarzą z gałęziami. Zaraz przyspieszyliśmy i już tak na luźniejszych wodzach popędziliśmy do drzew, wyznaczających koniec tej trasy. Tam zaczęłam klepać konia z szalonym uśmiechem na twarzy, on sam też był szczęśliwy i machał głową oraz odwracał się do mnie żeby pokazać lico prawdziwego wojownika. Takim naprawdę luźnych, mega zrelaksowanym kłusikiem pokonaliśmy chyba 2/3 drogi do domu. Stwierdziłam, że stępa było trochę mało na koniec i spacerowaliśmy sobie jeszcze po posiadłości, doglądając majątku, udając szlachetnie urodzonego rycerza i szlachetnie urodzonego konia rycerza. Po zabawie zdjęłam mu sprzęt na zewnątrz, a potem zaprowadziłam do boksu. Kiedy schowałam suchy sprzęt, a ochraniacze i czaprak powiesiłam na balkonie kuchenki wróciłam do boksu konia. Zdążył się już wytarzać i teraz był cały w trocinach. Starałam się tego nie skomentować i tylko podarowałam mu marchewkę. 
Miałam wracać na górę, kiedy w zasięgu wzroku pojawiła się Megan. Nie wyglądała już na złą, więc zaryzykowałam uśmiech i wesołe „hej”.
- No hej, hej. Jak trening?
- Super, naprawdę! Blue się spisał na medal. Wieczorem może jeszcze wezmę Starky w teren, bo Amelia wspominała, że cały dzień jej dziś nie będzie.
- Hmm, a co gdybym wzięła Carte Blanche i pojechała z tobą? O, a później możemy zahaczyć o sklep i dokupić popcornu. Dlaczego nikt nie może zrozumieć, ze to podstawowe wyposażenie spiżarni. Popcorn zawsze musi być w domu. Zawsze. - Odeszła złorzecząc na zjadaczy popcornu. 

36. (ujeżdżenie) Tenerife Sea

*przepraszam za brak polskich znaków, pisałam to na telefonie z przyłączoną ińszą klawiaturą... :( *

Data: 10 sierpnia 2016
Godzina: 13:14
Rodzaj: zwykłe przypomnienie i utrwalenie wiadomości
Uczestnicy:
Friday - Tenerife Sea (Avalon)
Ruska

Patrzylam jak Fri szykuje sobie Avalona do jazdy. Proponowala mi wczesniej zebym wziela sobie Lardeo, ale ja mialam dzis zbyt wielkiego lenia na jazde ujezdzeniowa i to na wyzszym poziomie.
 Tak czy siak Avi stal grzecznie w boksie i nie musial byc nawet przywiazany. Pozwalal swojej opiekunce dokladnie sie wyczyscic, podal takze kopyta. Kiedy jego siersc juz lsnila i byl gotowy - przyszla pora na sprzet. Podawalam kolejne elementy, a konik jak stal tak stal - ciagle aniolek. Po chwili uporalysmy sie juz z nim i moglysmy udac sie na hale, gdzie panowala przyjemna temperatura.
 Avalon szedl powoli, bez pospiechu i na luzie przekroczyl prog krytej hali. Rozejrzal sie tylko, kiedy Friday podciagala popreg. Wskoczyla na grzbiet, po czym od razu delikatnie zebrala wodze i ruszyla stepem. Widac siwus mial dzis sporo energii, bo od poczatku poruszal sie dziarskim krokiem z dumnie uniesiona glowa. Fri widzac to szybko przystapila do wykonywania wolt i serpentyn, starajac sie zaintereswac konia i sklonic go do lepszego ustawienia pyszczka. On bardzo predko to pojal. Nie zwalnial - zachowal swoje fajne tempo - tylko obnizyl troche lebek, powolutku sie zbierajac. Ciagle cos robili, caly czas byli w ruchu - obserwowalam ich z trybun. Friday nie dawala mu prerwy do namyslu, chciala by ufal jej sygnalom i robil to. Natychmiast reagowal na kazdy jej ruch, nawet taki delikatny.
 Po wstepnej rozgrzewce postanowili zaklusowac. Kon az sie do tego palil i calym soba (choc w grzeczny sposob) pokazywal, ze chce juz biec.  Ruszyli w polowie krotkiej sciany, a przejscie wygladalo bardzo ladnie. Avi szczesliwy zamachal lepetynka, ale zaraz potem wygial szyje i ustawil pyszczek prostoadle do ziemi. W swoim zwawym, sprezystym klusie zaangazowal zad, a kiedy przyspieszali na dlugich scianach czy przekatnych - wyrzucal przed siebie nogi, pieknie przekraczajac. Prezentowal sie naprade fantastycznie, wiedzialam, ze warto bedzie przyjsc i popatrzec...
 W tym chodzie takze robili sporo cwiczen. Zaczeli od podstawowych figur z duza iloscia lukow. Fri chciala jak najbardziej rozluznic i uelastycznic Avalona, a po 10 minutach zaczelo to przynosic efekty. Ladniej poruszal sie na zakretach i jego chody staly sie jeszcze bardziej efektowne. Probowali tez ustepowania od lydki w klusie na przekatnych. Avalon widzial jak nalezy wykonac cwiczenie i zaprezentowal je na szesc z plusem. Doskonale panowal nad swoim cialem, nie mylil sie, nie tracil rownowagi. Co jakis czas dla odprezenia bawili sie zmiana tempa,  czasami wjezdzali sobie na srodek z linii srodkowej i cwiczyli zatrzymania. Na ogol wychoddzily dobrze, ale Avi chyba nie do konca ogarnial o co choddzi nam z tym stawianiem kopyt.
 KIedy porzadnie rozgrzali sie juz w klusie, przyszla pora na zagalopowanie. Wjechali na pierwszy slad, Fri ustawila konia jak nalezy, a w odpowednim momencie wypchnela go ruchem lydki i biodra do galopu. Kon wykonal przejscie rewelacyjnie, poczynajac od zadu, ktory caly czas aktywnie angazowal. Avi nie szalal, a biegl spokojnym tempem. Po wykonaniu pelnego okrazenia zaczely sie dodania i skrocenia. Ogier radzil sobie swietnie, przez caly czas byl bardzo skupiony i dokladnie wyjezdzal rysunek. Nie odpuszczal sobie. Zmienili kierunek poprzez przekatna z lotna zmiana nogi. Kon poradzil sobie bardzo dobrze. Po chwili Fri zdecydowala, ze czas na przecwiczenie piruetu. Ta figura nie byla popisowym numerem Avalona i za pierwszym razem nie poszlo mu najlepiej. Amazonka cierpliwie tlumaczyla mu co nalezy zrobic, dawala mu tez troche mocniejsze sygnaly. Za 5 proba Avi w koncu sobie poradzil, za co zostal natychiast nagrodzony. Dla rozluznienia zaczeli zajmowac sie przejsciami miedzy klusem, a galopem oraz zmiana tempa w tychze chodach. Tutaj ogier od razu wykonywal cwiczenia bezblednie, a trwalo to conajmniej kilka minut. Po kotkiej przerwie  stepie, kiedy Fi rzucila wodze i kierwala konia jedynie dosiadem i lydkami (szlo im super) ruszyli klusem i zabrali se za cwiczenie pasazu. Avi pamietal o co chodzi i zaprezentowal sie d najlepszej strony. Po minucie powtorka i znowu tak samo poprawnie. Wtedy zagalopowali. Najpierw przeciwczyli dokladniej lotne zmiany nogi - robili je co dwa takty na przekatnej. A ze wszystko bylo w porzadku to wjechali na sciane kontrgalopem. Fri stwierdzila ze lotnych nigdy dosc, wiec po wykonaniu pelnego okrazenia znowu wjechali na przekatna i znowu byly lotne. Pozniej jednak zabral sie za ciagi. Przy pierwszych krokach Avalon troche sie myli, jednak szybko przypomnialo mu sie o co chodzi w tej figurze.
Zwolnili do klusa i przecwiczyli to samo w nizszym chodzie.
Tutaj wychodzilo nawet lepiej. Po chwili przerwy w postaci jazdy wyciagnietym klusem, przyszla pora na piaff. Kon chcial pzejsc do pasazu, jednak gdy tylko amazonka to odkryla dala mu wyrazniejsze wygnaly czego oczekuje. To wystarczylo, bo zaraz pozniej Avalon wykonal cwiczenie poprawnie. Cwiczyli te figury jeszcze przez jakies 20 minut w roznych konfiguracjach, ale kon swienie rozroznial sygnaly i pomylil sie chyba dwa raazy, po czym natychmiast korygowal swje ruchy. zasami lekko sie spinal, ale wystraczyla chwila przerwy, zeby odzyskiwal elastycznosc. Jeszcze troche poklusowali, po czym na zakonczenie nastapilo zatrzymanie w X i uklon.
 - Postepujemy sobie wokol jeziora - powiedziala Friday.
 - Jestem za, usiadze sobie na pomoscie.
 Wyjechali z hali i udalismyy sie w strone naszego jeziorka. Ja od razu wazlam na drewaniny, odnowiony pomost i usiadlam na samym koncu. Obserwowalam Avalona, ktory spocony po treningu odzyskiwal energie widzac gddzie sie znalazl. Raz nawet zaklusowal sam z siebie, ale amazonka szybko zareagowala. Stepowali sobie jakies 2 metry od brzegu, rosla tam trawa, ale niewysoka, bo regularnie koszona. SIwy ogier wygladal pieknie, a jeszcze odbijal sie w wodzie. Posanowilam wyjac telefon i zrobic im zdjecie . Kiedy juz skonczyli i zjechalismy do stajni, przeslalam je Fri, ktora jeszcze w boksie ustawila je sobie na tapete i pokazala koniowi.
 - Zobacz jak jestes piekny... - powiedziala, czule miziajac go po pyszczku.
 Zanioslymy sprzet do siodlarni i to tyle, trening bardzo udany. :)

środa, 10 sierpnia 2016

35. (skoki) Blue Graffiti, Jasmine Victory, Marvel Universe

Data: 6 sierpnia 2016
Godzina: 15:12
Rodzaj: zwykły trening skokowy
Uczestnicy:
Ruska & Blue Graffiti
Megan & Jasmine Victory
Valentine & Marvel Universe

Było gorąco. Ale to tak naprawdę NAPRAWDĘ gorąco. Z początku zamierzaliśmy wszyscy odpuścić, dać tylko koniom posiłki, wypuścić je trochę na pastwisko, a tak to mieć wolne… jednak nie. Z jakiegoś powodu ja, Meg i Val zapragnęłyśmy skakać. 
Do stajni wybrałyśmy się już po obiedzie w towarzystwie Alexa, który zaoferował, że ściągnie nam z łąki konie. Nie wiemy co go do tego skłoniło, ale podejrzewałyśmy, że Evan, który dzisiaj ciągle szlajał się po domu.
Panowie ciągle na siebie wpadali i gdyby któryś nie skapitulował, to pewnie doszłoby do walki wręcz. 
Tak czy siak Alezio przyprowadził nam koniki: Blue, Vicka i Marvela, który przyjechał na wakacje. Od razu zamknęłyśmy je w boksach i zabrałyśmy się do czyszczenia. Nie były przerażająco brudne, ale chwilkę musiałyśmy im poświęcić. Val wkurzała się na swojego tarancika, bo ten ciągle się wkurzał, wiercił i cudował. Megan też nie była szczęśliwa z zachowania karusa. Ja natomiast śmiałam się z tego pod nosem razem z Blue, który stał grzecznie. 
Założyłyśmy sprzęt (niektórzy z wielkim trudem…) i śmiało ruszyłyśmy na halę. Klimatyzacja działała jak ta lala, więc tylko włączyłyśmy sobie radyjko i wsiadłyśmy na koniska. 
Blue trochę przysypiał, musiałam go ciągle pilnować, ale i tak zwalniał jak mógł. W tym stępie to się tak bujał z nogi na nogę… Próbowałam go trochę rozbudzić jakimiś woltami i serpentynami, ale średnio to szło. Mimo to ambitnie próbowałam, ciągle wprowadzałam jakieś figury, nie było okrążenia bez ćwiczenia. Slalomy wokół przeszkód najbardziej pomagały, bo widząc je Blue zaczynał mieć nadzieję na skoki. 
Victor z początku bardzo się upierał. Zupełnie nie chciał pracować i nie potrafiła go przekonać nawet panująca na hali przyjemna temperatura. Stawiał się, próbował dębować, wyrywał wodze i tak dalej… Megan powoli się wkurzała, ale udało się jej zachować pozorny spokój i ogarnąć konika przynajmniej na tyle by poruszał się do przodu. 
Tymczasem Marvel niechodzący pod siodłem od łohoho i jeszcze trochę był wręcz niemożliwy i przebijał nawet swojego karego kolegę. Valentine miała jednak odmienne do Megan podejście, bo cała sprawa tylko ją rozbawiała, a obserwując jej miny w reakcji na cyrki Marvela nie raz sama parsknęłam śmiechem. Pokazała mu w końcu, że jej to nie rusza. Poczekała aż trochę się wyszaleje i ta metoda podziałała, bo konik przestał widzieć sens w swoich działaniach i zaczął iść według zaleceń. A szedł naprawdę bardzo energicznie, ten stęp to był stęp wyścigowy. 
Kiedy przyszła pora na kłusa najwięcej problemów sprawił o dziwo Victor, który nagle znowu się obudził i jak dał w długą to tylko się kurzyło… Dobrze, chociaż, że posłuchał się co do chodu i nie przeszedł w galop. Ale jak tak przebiegł dwa kółka to mu z grubsza przeszło – spuścił parę, parsknął sobie, odetchnął no i już. Znowu był względnie grzeczny i ładnie wykonywać ćwiczenia. Tu woltka taka, tu trochę mniejsza, tu przekątna, tam serpentyna, a tu zatrzymanie… Z resztą wszystkie to robiłyśmy. 
Marvel co prawda zapomniał jak się chodzi pod siodłem i jak reaguje się na pomoce, albo bardzo dobrze udawał, że zapomniał. Nie mniej jednak Val miała frajdę. Dobrali się dwaj wariaci i teraz tylko mogłam się modlić do Odyna o przetrwanie. Był sztywny jak cholera, ale szedł do przodu jak maszyna. Valentine ciągle próbowała go wyginać, a to w tą, to w tamtą, ale z marnym na razie efektem. Stwierdził, że na to w nosie i powinniśmy się cieszyć, że jeszcze nie zrzucił zbędnego balastu z grzbietu. 
Mój Blue szedł jak ten aniołeczek, z tymże ciągle trochę ociężale. Myślałam, że po zakłusowaniu się rozbudzi a tu klops. Tak więc dreptaliśmy sobie i rozciągaliśmy się na woltkach, serpentynkach, cudach niewidach. W trakcie udało mi się trochę przyspieszyć, jednak musiałam konika ciągle pilnować. 
Zagalopowanie poszło super – zarówno Vic jak i Marvel poszli w długą, dzida, szarża i konie bojowe. Nie było jak ich opanować. Niestety zdarzyło się, że obydwa wtedy chodziły na prawo, więc zaczęły się ścigać i już w ogóle była szopka. Vic przez przypadek przeskoczył taką stacjonatkę (60 cm) bo nie zmieściłby się na pierwszym śladzie, ale tak to nic się szczególnego nie stało. Po kilku minutach się uspokoiły, zrobiły karne rundki stępem, a ja i Blue w tym czasie na spokojnie przegalopowaliśmy się w jedną i drugą stronę na spokojnie. 
Tamte koniska przetrwały drugą próbę już bez łobuzowania i szczególnie po Victorze widać było pozytywną zmianę po tej chwili szaleństwa. Od razu ładnie się podstawił, przestał cwaniakować, szedł równo i żwawo. 
Marcel pozostał sobą i kombinować non stop. 
- To ja skoczę sobie pierwsza! - zaproponowałam.
- No leć, leć! - zezwoliła Megan.
Miałyśmy ustawiony na razie taki mini parkurek.  Zwolniłam do kłusa i najechałam na krzyżaka (50 cm). W Blue od razu wyczułam zmianę – uszy postawione, mięśnie napięte, jakoś sam z siebie nóżkami zaczął szybciej przebierać… ogólnie ukryty dynamit, wystarczy podpalić. Ale jeszcze chwilę. Na razie na spokojnie. Trzymałam go aż do wybicia, impuls zadałam lekki coby nie zagalopował, pilnowałam w łydkach, chociaż nie sądziłam, że ucieknie na bok. Skoczył bez problemowo i chciał więcej. Ależ proszę bardzo. Zaraz zrobiliśmy lekki zakręt wprost na wspomnianą wcześniej stacjonatę (60 cm) i ją także pokonaliśmy bez żadnych problemów. Blue był grzeczny, obudził się, dał się prowadzić i ogólnie wszystko super. Wtedy w narożniku poprawnie, płynnie zagalopowaliśmy i śmignęliśmy sobie na szereg (stacjonata 70 cm – dwie foule - stacjonata 90 cm). Konik mój pięknie i silnie wybił się przed pierwszą przeszkodą, natomiast przed drugą lekko zgubił rytm. Czułam, że zastanawia się czy w ogóle skoczyć, ale mocniej złapałam go ww łydkach i wybujałam w górę. Nie ma co się przejmować, jedziemy sobie dla frajdy. I skoczył nawet ładnie. Dalej był jeszcze okser (90 cm), przed którym musieliśmy się trochę wyciszyć, bo Blue zaczął ciągnąć za mocno na niego. Ale szybko sobie z nim poradziłam, skok został oddany jak najbardziej poprawnie. Dalej była jeszcze jedna stacjonata (80 cm), z którą także problemów nie było. 
Victor strasznie się napalił i nie chciał zrozumieć, ze Megan zaczyna parkur z kłusa. Długo się szarpali, a gdy przyszło do wybicia przy krzyżaku to Vic wystrzelił w górę jakby właśnie bił rekord potęgi skoku. Dziewczynę wysadziło z siodła na szyję, ale że koń podniósł w górę łepetynę to szybko wróciła na grzbiet. Strzemiona jakoś jej nie wypadły, więc od razu była gotowa na dalsze wyzwania, ale tym razem była w takim humorze, że Victor szedł jak w zegareczku i kolejną przeszkodę przeskoczył tak pięknym, delikatnym kłusikiem, że nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem na te sarnie ruchy ogiera wielkiego jak stragan. Noo może bez przesady z tym straganem, ale rzuca się w oczy nasz korosz. DALEJ! Zagalopowanie wyszło fantastycznie, płynne, energiczne, od jednego ruchu amazonki. Koń nie ośmielił się nie spełnić oczekiwań partnerki i trzasnął ten szereg jakby cały tydzień tylko to ćwiczył. Chociaż przeszkody były niewielkie to skupiał się w 100%, idealnie wymierzał kroki, technicznie cudo – nóżki podkurczone, szyjka wyciągnięta, w oczach pasja. Do oksera dotarli szybko i sprawnie, po czym od razu bez ceregieli się wzięli i skoczyli. Ale skoczyli świetnie, konik starał się jak rzadko kiedy. Tak samo było z ostatnią przeszkodą. Vic miał dziś dobry dzień na skoki. 
No i przyszedł czas na gwiazdę wieczoru! Marvel rozjuszony niczym rącze bydlęcie tupnął nóżką o podłoże, a później wystrzelił nagle kłusem na tego biednego krzyżaczka. Para ulatywała mu z chrap, iskry uciekały spod kopyt… I skoczył! Z kłusika. :) 
Val udało się go ogarnąć i chociaż był zły skoczył z tego kłusika i zaraz potem bryknął niemal pod sufit. Ale amazonka tylko wpadła w lepszy humor i radośnie skierowała konika na stacjonatkę, przed którą zdążył już sobie odpuścić, dzięki czemu skoczył ją całkiem ładnie. Bez nerwów, na spokojnie, delikatnie. Naprawdę ładnie. Zagalopowanie także nastąpiło o dziwo w pokojowej, miłej atmosferze. Przed szeregiem spiął się natomiast bardzo, ale Val mu nie odpuszczała, dawała mu jasne sygnały, które zrozumiała by krowa na rowie. Wybił się dobrze, skoczył i tak też wylądował. Ale zaraz musiał wzbijać się ku górze ponownie i to troszkę mu nie wyszło. Sam wymierzyć nie potrafił, a Val za późno zareagował i skok oddali mocno koślawie, ale oddali i żadne drągi się na ziemie nie posypały. Tylko tyle że konik stracił dobry humor i okser skoczył byle jak, bez energii, jakby mówił, „teraz już mam to gdzieś”. Ale jakoś poszło. Valentine udało się go trochę zmobilizować przed ostatnią przeszkodą, dzięki czemu nie wyszła wcale tak źle, ale widać było, że konikowi się już ta zabawa przestała podobać. 
Zeszłam z konia, żeby podnieść poprzeczki, a dwie pozostałe pary stępowały sobie na luzie, a co jakiś czas robiły z nudów jakiś zwrocik czy cofanie. Kiedy skończyłam wskoczyłam szybko na mego wierzchowca.
- Zamierzam to teraz skoczyć – oznajmiłam wszem i wobec, a me towarzyszko z powagą skinęły głowami, w duchu życząc mi powodzenia.
Blue ucieszony szedł żwawiutko i nie musiałam go wcale popędzać. Ładnie przeszedł w galop i po chwili hajda na oksera (100cm). Fajnie chodził i mogłam mu zaufać, bo konik już nieco doświadczony, znający się na rzeczy. Pilnowałam tylko czy w dobrym miejscu się wybije i kierował na odpowiednią ścieżkę, a tak to szedł praktycznie sam. Wybijał się silnie, wiedział, że nóżki trzeba schować, nie szarżował podczas najazdów i nie przesadzał przy ścinaniu zakrętów. Skoczyliśmy tego oksera, a potem stacjonatę (105 cm) i po chwili zaatakowaliśmy szereg (stacjonata 105 cm – 2 foule – stacjonata 110 cm). Tym razem poszło mu o wiele lepiej, właściwie to poradziliśmy sobie z tym tak szybko, że niemal zapomniałam, że w ogóle to właśnie przerobiliśmy. Eden skok, zaraz wybicie, drugi skok. Zero puknięć, zero zawahań, czysta siła i energia. Blue się rozkręcił i dlatego też na doublebarre'a (115 cm) najechaliśmy już pewniacko, w mistrzowskim stylu niemalże. To raczej są jego górne granice, ale w ogóle nad tym nie myślał, był pewien że się uda, zaufał też mnie, poradził sobie genialnie. Wylądował trochę ciężko, ale nawet się tym nie przejął. Z resztą już za chwilę musieliśmy zrobić dość ostry zakręt. Uważałam, żebyśmy za bardzo nie wpadli do środka i po dwóch sekundach już wybijaliśmy się do skoku nad okserem (110 cm). Skoczony równie dobrze co pozostałe. Chciałam coś jeszcze wpleść, bo Blue radził sobie świetnie, ale wiedziałam, że nie mogę go teraz przemęczać, bo miał jeszcze mieć jutro trening crossowy, następnego dnia zawody ujeżdżeniowe. Wyklepałam, zwalniając do kłusa i zrobiłam miejsce Megan i Vickowi.
Konik nakręcony chodził niemal w podskoczkach w tym kłusie. Zagalopował z wielką radością i od razu jak gepard pobiegł na tego oksera, wybił się z półtorej metra przed nim, wylądował tyle samo po nim i z ucieszoną mordką pobiegł w stronę stacjonaty. Megan zdołała go przed tym ogarnąć i uspokoić, ale ten widok był bezcenny. Przeszkodę numer dwa skoczył już spokojnie, oczywiście z właściwym sobie powerem, ale jak na niego to naprawdę dość delikatnie. Wydawało mi się, że był już pod kontrolą, a po minie Meg tylko się upewniłam. Szereg pokonali tak samo jak my, raz-dwa i po krzyku, zupełnie bez stresu, ciach-ciach, wszystko bezbłędnie.
Vic się powoli znowu nakręcał, ale Megan szybko mu to ukróciła i nie zdążył nawet się zastanowić co tu takiego odwalić. Doubebarre'a skoczył naprawdę ładnie, ślicznie wyciągnął przed siebie łepetynę, nóżki podkurczył, a miał je ślicznie schowane – widać było, jak patrzyło się z boku. Wyglądał cudownie. Ciasny zakręt wyszedł im naprawdę ciasny i przez moment byłam pewna, ze się wywalą, ale nie. Victor poradził sobie z tym na medal, wyratował sytuację i zaraz śmignął na ostatnią przeszkodę. Skoczył ją bez najmniejszych trudności i w tak samo wspaniałym stylu co poprzednie. 
Valentinne i Marvel trochę się kłócili przy zagalopowaniu, ale udało im się pogodzić ze sobą w miarę szybko. Na tyle pogodzeni, że pierwszą przeszkodę pokonali w idealnym zjednoczeniu, koń słuchający jeźdźca, jeździec akceptujący i wspomagający konia. Pięknie przeskoczyli, jeszcze z zapasem. Przed stacjonatą wybili się jednak trochę za daleko, przez co skok był płaski i bałam się, ze strącą. Koń jednak pokazał, że potrafi ślicznie podkurczyć kopytka i chyba nawet nie musnął belek. Przed szeregiem dostał turbodopalacza, a Val stwierdziła, ze dadzą radę i nie będzie go zwalniać. Dzięki czemu przeskoczyli ledwo, ledwo nad przeszkodą, ale za to bardzo szybko i zwinnie. Ta moc utrzymywała mu się jeszcze przy doublebarre'rze, ale Val tym razem nabrała wątpkiwości czy im się uda. Spróbowała go hamować. Koń bardzo nie chciał i byłam pewna, ze wpadnie w przeszkodę, ale ten jak gdyby nigdy nic półtorej metra przed nią nagle odpuścił i prawie od razu się wybił, poleciał… i wszystko dobrze. Nie strącił poprzeczki, nawet nie puknął, wszyscy przeżyli. Oglądanie Marvela w akcji potrafiło dostarczyć człowiekowi emocji. Na szczęście resztę pokonał już w miarę normalnym stylu. 
Wszystkie koniska mogły się do woli rozgalopować po hali na luźnej wodzy w ramach nagrody. Blue i Vic opuściły łebki, wyciągnęły krok i prezentowały się naprawdę fajnie, przy tym też reagując na pomoce. Marvel jednak wolał jeszcze odrobinę po szarżować i naprawdę nie wiedziałam skąd ob bierze tę całą energię. 
Później duuużo kłusowaliśmy,  robiąc też jakieś slalomy między stojakami. Na koniec stęp. Ale podczas tego stępa już sobie jeździłyśmy blisko siebie i gadałyśmy o pierdołach. Koniska odpoczęły, co jakiś czas któryś sobie parskał, ale generalnie wszystkie szły z pochylonymi głowami i miały ochotę jedynie na wypoczynek. W końcu zeszłyśmy z nich i odprowadziłyśmy do boksów. Sprzęt zaniosłyśmy do masztalerki.  

34. (wytrzymałościowy) Faridya, Niespokojna Muza, Biscuit Revolution, Avenue of Heroes

Data: 10 sierpnia 2016
Godzina rozpoczęcia: 6: 04
Rodzaj: trening wytrzymałościowy w formie terenu
Uczestnicy:
Faridya & Harry
Biscuit Revolution & Scott
Niespokojna Muza & Detalli
Avenue of Heroes & Ruska

Dzisiaj planowaliśmy zrobić koniom porządny trening wytrzymałościowy, z tą drobną różnicą, że nie na torze. Chcieliśmy zabrać je na łono natury, dać im trochę frajdy, szczególnie, że zaczął się właśnie dla nich sezon i potrzebowały czegoś takiego jak teren. 
Cały wieczór planowaliśmy trasę tak, aby wycieczka była wymagająca, ale nie zbyt trudna dla młodego konia wyścigowego. Kiedy już obgadaliśmy te kwestię udałam się  Det nakarmić konie i wtedy doszłyśmy do wniosku, że właściwie to mogłybyśmy się zamienić…
I takim sposobem, kiedy zwlekłam się z łóżka o 5:30 rano, po ogarnięciu się, ruszyłam w stronę siodlarni po sprzęt dla Hero. Nie miałam jeszcze tej przyjemności by jeździć na kasztanku, ale co tam. Jednakże kiedy dotarłam do jego boksu… okazało się, że był on pusty. 
Odłożyłam siodło na wieszak i rozejrzałam się po stajni. Większość koni próbowała jeszcze spać. 
- I need a hero – zanuciłam, powoli ruszając korytarzem. Może ktoś wsadził go do złego boksu?
- A Ty co jeszcze nie przy koniu? - dobiegł mnie głos Harry'ego, który czyścił sobie Fari. Zatrzymałam się na chwilę.
- No bo muszę go znaleźć… nie ma go u siebie…
- Ruska, przecież pół godziny temu zaprowadziłem je na karuzelę. Mówiłem Ci wczoraj. Obudź się wreszcie.
- Rany, no dobra, zapomniałam, wielkie mi halo…
- Masz dwie minuty.
Uśmiechnęłam się do niego najsłodziej jak potrafiłam i ruszyłam na zewnątrz. Ale gdy doszłam na karuzelę… ona też była pusta. No cholera, co się tutaj dzieje…
Wróciłam do stajni. Bo co miałam robić…
A w boksie stał sobie Hero, skubał sianko i tylko popatrzył na mnie przelotnie, kiedy stanęłam przy drzwiach. Pierwszy raz widzę konia, który potrafi się teleportować.
- Zauważyłem, że  jeszcze go nie sprowadziłaś, więc… cóż, nie musisz dziękować – odezwał się Scott, przechodzący obok z ogłowiem Biscuita.
Zdusiłam w sobie wszelkie emocje i skinęłam głową. Miałam jakieś 40 sekund na wyczyszczenie i osiodłanie, co oczywiście mi się nie udało, chociaż Hero był grzeczny. W ogóle wszystkie konie były grzeczne, bo jeszcze trochę zaspane. Uporałam się też ze sprzętem. Założyłam kask i wyprowadziłam sobie konia na zewnątrz, gdzie czekali już wszyscy. Detalli dumnie wyprostowała się, siedząc na Muzie. 
- To jedyny taki przypadek w tym tysiącleciu! - powiedziałam, grożąc jej palcem.
- Tak, tak, wmawiaj sobie.
No nic. Podprowadziłam kasztanka do schodków i wskoczyłam na jego grzbiet. Miałam być prowadzącą, więc od razu ruszyłam stępem w stronę pastwisk. Ustawiłam sobie odpowiednio długie puśliska, a w międzyczasie spojrzałam za siebie. Za Hero dreptał sobie Biscuit – jeszcze zupełnie senny. Cud, że się nie wywalił, bo nogi stawiał naprawdę przedziwnie. Za nim człapała Faridya, wyjątkowo grzeczna. Co prawda żeby nie stracić formy ciągnęła od czasu do czasu za wodze, ale nic poza tym. Muza jak zawsze dumnie stawiała swoje kopytka, ale widać była, że także miałaby ochotę na dodatkową godzinkę snu. Całkowicie ją rozumiałam. No ale dzięki temu mogliśmy odwalić kawał dobrej roboty jeszcze przy znośnej temperaturze. 
Stępowaliśmy sobie między płotami pastwisk, które o tej porze były jeszcze puste. Zielona trawa trochę pobudziła zmysłu naszych koni. Zaczęły podnosić głowy, stawiać uszy, rozglądać się po okolicy. Szczególnie żwawe zrobiły się wtedy, gdy były już pewne, że nie idziemy zwyczajową drogą, a wjeżdżamy do lasu. 
Hero bardzo chętnie przyspieszył, a za nim cała reszta. Mój kasztanek sprawiał lekkie wrażenie beczki pełnej prochu, przy której wystarczy odpalić zapałkę, a od razu wybuchnie. Wodze trzymałam napięte, ciągle przypomniałam mu, że jestem na górze i go pilnuje. 
Za sobą słyszałam narzekanie Scotta na lenistwo gniadego ogiera. Widocznie nawet poranny spacer po lesie nie był aż tak mobilizujący, jak przypuszczałam, że jest. Natomiast Faridya odzyskała swój standardowy nastrojnik – diablica. Zaczęła się buntować, szarpać, sama nie wiedziała czy najpierw chce przyspieszyć czy się zatrzymać. Harry dzielnie próbował z nią walczyć, ale zdecydował że po prostu ją przetrzyma i liczył, że zgrzecznieje. To nie mogło być zbyt komfortowe dla Muzy, która w każdej chwili mogła zarobić kopniaka, więc trzymała się mocno z tyłu. 
Przejechaliśmy w takim ustawieniu i takim tempie około kilometra drogi, gdzie wystawały korzenie. Musieliśmy uważać, ale już niedługo przedostaliśmy się na piaszczystą alejkę, która była przez nas sprawdzona. Była bezpieczna. Mogliśmy więc śmiało zakłusować. 
- No to kłusem, moi drodzy! - krzyknęłam głosem starej nauczycielki.
Hero zupełnie nie miał z tym problemu – od razu płynnie przeszedł do kłusa i tylko na chwilę za wysoko uniósł głowę, jakby chciał stanąć dęba, ale szybko odpuścił. Nawet Biscuit nie miał problemu z przyspieszeniem, co spotkało się z aprobatą Scotta.   Faridya chyba była usatysfakcjonowana tempem, bo zaprzestała haniebnych praktyk i szła w miarę grzecznie. Dzięki temu Muza mogła trochę nadgonić, ale i tak trzymała się kilka metrów za zadem Fari.
Jechaliśmy kłusem dość długo, ale starałam się często zmieniać tempo. Trasa była ustalona, więc każdy wiedział co robić i nie musiałam już krzyczeć. Ta piaszczysta, droga była dobra dla mięśni naszych koni, które musiały zmęczyć się nieco bardziej, niż gdyby biegły po twardszym podłożu. Tutaj ich kopyta lekko się zapadały, ale bardzo podobało im się to ćwiczenie. 
Po mniej więcej 20 minutach byliśmy już głęboko w lesie. Ścieżka znacznie się zwęziła, a pod kopytami zamiast jasnego, miękkiego piasku, mieliśmy zwyczajną, raczej utwardzoną ziemie. Mogliśmy ledwo zwiększyć tempo. Poruszaliśmy się więc całkiem szybkim kłusem, starając się wyciągać konie jak najmocniej. Podobało mi się to jak bardzo robiły się rozluźnione. Widocznie były zachwycone przejażdżką tak samo jak i my. 
W planie mieliśmy 6 kilometrów, a pokonaliśmy już 2. 
W końcu nadeszła moja ulubiona część trasy – rejon pokryty był górkami i dolinami, po których zasuwaliśmy żwawym kłusem w sporych odstępach. Fari kilka razy bryknęła, ale to z radości. Harry stwierdził, że chodzi teraz wyjątkowo posłusznie. Biscuit zapomniał już o swoim lenistwie i biegł nie wolniej niż reszta zastępu. Przy okazji wcale nie przypominał już siebie, a nieco zmężniał dzięki zaangażowaniu w bieg.
Ten pagórkowaty, leśny krajobraz nie był wcale taki duży, ale spędziliśmy tam dużo czasu kręcąc się w te i we wte. Wszystkim ogromnie podobała się jazda tam i wcale nie chcieliśmy jechać dalej. Ale przydałoby się w końcu zagalopować. W tym celu ruszyliśmy w kierunku północnym.
Rozciągała się tam płaska jak stół dolina, długa na ponad dwa tysiące metrów. Wszyscy wiedzieliśmy co to oznacza… Gdy tylko wyjechaliśmy z lasu, każdy z koni zagalopował od zaledwie delikatnego muśnięcia łydką. Nie chcieliśmy pozwolić im na rozproszenie się i ściganie bo to nie był cel tego treningu. Robiliśmy wszystko, by utrzymać konie w zastępie i choć było to szalenie trudne – udawało się. 
Galopowaliśmy naprawdę bardzo szybko, ale nie było to tempo wyścigowe. Nie stawialiśmy na prędkość, a na wytrzymałość, której naszym koniom jeszcze brakowało. Wkrótce poddały się i przestały szarżować, chociaż bardzo chciały. Zaufały nam, zwolniły i pozwoliły się prowadzić. Chwaliliśmy je, co tylko utwierdziło je w przekonaniu, że podjęły dobrą decyzję. Fari z początku buntowała się najmocniej, jak to ona, i jako ostatnia opuściła gardę. Kiedy to się jej jednak udało, musiałam aż obejrzeć się za siebie i zobaczyć to na własne oczy.
Galopowała równiutkim tempem, ze zwyczajnie ustawioną głową, a nie jak zwykle zadartą, albo ruszającą się na wszystkie strony. Nawet nie tuliła uszu i wcale nie wyglądała na wkurzoną. 
Konie zmęczyły się już po ¾, ale przecież musieliśmy biec dalej. Oj będą miały jutro zakwasy… my może też. To był dla nich ogromny wysiłek, a jeszcze musieliśmy wrócić stamtąd do domu! Poprawią sobie kondycję jak nic. 
Kiedy dojeżdżaliśmy na skraj łąki, zaczęliśmy pomału zwalniać. Hero trochę się spocił i ciężej oddychał, ale miał jeszcze trochę siły. Biscuit wyglądał jakby wygrał życie, był cały szczęśliwy i równie co szczęśliwy to i zmęczony. Faridya cała mokra, ale też wyglądała na zadowoloną. Z kolei Muza wydawała się być najbardziej zmęczona z nich wszystkich. Będziemy musieli dać jej dodatkowe treningi wytrzymałościowe, bo się biedulka zamęczy. Mimo że na razie i tak jeździ tylko na krótko dystansowych gonitwach, a w tym wymiata. 
No nic. Zwolniliśmy do kłusa, ale był to szybki kłus. Nie zamierzaliśmy im nagle zupełnie odpuścić. Skierowałam cały zastęp w kierunku odpowiedniej drogi, która była pokryta jasnym piaskiem. Konie znowu poczuły, że się zapadają i musiały się postarać, żeby utrzymać tempo. Poruszaliśmy się tak dość długo, chociaż robiliśmy później przerwy na chwilę zwykłego marszu. Przejechaliśmy także przez płytki strumień, a to jak się okazało przywróciło koniom trochę energii. Dzięki temu jakoś dotarliśmy na skraj lasu, a w oddali widać było już pastwiska Echo. Muza radośnie zarżała na ten widok, jedyne o czym teraz marzyła to odpoczynek w boksie. Ale musieliśmy jeszcze trochę postępować. Wszystkie cztery konie były naprawdę wykończone, ale starały się nas nie zawieść i dzielnie stępowały we wskazanym kierunku. Minęliśmy pastwiska, gdzie jeszcze na chwilę zakłusowaliśmy, żeby szybciej przejechać obok koni, które się tam już pojawiły. Zaczęły nas zaczepiać, a że były to głównie klacze, to ogierki troszkę się buntowały i chciały spędzić w ich towarzystwie trochę czasu. No niestety na postoje nie mogliśmy się zgodzić. Bez zsiadania wjechaliśmy na pustą halę. Scott podjechał do  panelu i ustawił trochę chłodniejszą temperaturę, żeby dać nam trochę otuchy po męczącym treningu. 
Po hali stępowaliśmy sobie jakieś piętnaście minut. Żeby się nie zanudzić próbowaliśmy sobie jakichś wolt czy serpentyn, a konie po terenie były naprawdę bardzo rozluźnione i elastyczne, więc szło im wyjątkowo dobrze. Później zeskoczyliśmy z nich i od razu zaprowadziliśmy na myjkę. Chris, Evan, Zen i Sky przynieśli nam kantary z uwiązami i odnieśli sprzęt do masztalerki. Koniska zostały opłukane, sprawdziliśmy im jeszcze dokładnie nogi i spokojnie mogliśmy odprowadzić je do boksów. Dochodziła 8:30, kiedy spojrzałam na zegarek w kuchence, gdzie udałam się zaraz po wyklepaniu Hero. 
Padłam na kanapę zaraz obok Det, która nie mogła już ruszyć nawet ręką. 
- Nie jadę z wami już nigdy więcej. NIGDY!
- Ja też już z nami nie jadę – odparłam na wpół żywa. Nie wstanę z tej kanapy przez co najmniej dwie godziny. 

33. (wyścigi) Witchfire, Aivilo, Wizard's Fire, Kimmi de Chloe

Data: 9 sierpnia 2016
Godzina: 19:55
Rodzaj: wytrzymałościowy
Uczestnicy:
Witchfire & Nash
Aivilo & Valentine
Kimmi de Chloe & Detalli
Wizard's Fire & Scott

Siedziałam za biurkiem i przeglądałam dość obszerne CV. Moja siostra siedziała na fotelu obok, jednak jej wzrok był skupiony na panu zajmującym miejsce naprzeciwko nas. Nash Miller w całej swojej okazałości, nie potrafiący powstrzymać się od uśmiechu, z wytarganymi przez wiatr czarnymi, lekko kręconymi włosami. 
- Więc potrafisz jeździć – powiedziałam bardziej do siebie, analizując tabelki z wygranymi, które zdobył zaledwie w przeciągu kilku lat swojej kariery.
- Trochę umiem – odparł skromnie, wzruszając ramionami.
- Nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli sprawdzimy cię podczas treningu?
- Jasne. O jakiego typu treningu mówimy…?
- Wyścigi kłusaków?
- Nie ma sprawy. Będzie fajnie. Na pewno. - Ochoczo kiwał głową.
- No to zapraszam do stajni.
Wstaliśmy z miejsc i ruszyliśmy ku drzwiom, kiedy on nagle się zatrzymał i z zasępioną miną powiódł po nas niepewnym wzrokiem. 
- Ale wiecie, że przysłał mnie Xavier, tak?
Zaskoczona uniosłam brwi, wymieniłam z Detalli spojrzenia. Ona także nie miała o niczym pojęcia. 
- W sensie profesor Charles Xavier?
- Tak, powiedział, że przyjmujecie mutantów, więc… oto jestem…
Wtedy całe napięcie opadło. 
- Było mówić tak od razu! - powiedziałam z szerokim uśmiechem i solidnie pacnęłam go w ramie. - Ale i tak idziemy na ten trening, brakuje nam jeźdźca. Znaczy powożącego. No jak zwał tak zwał, gotowy?
- Zostawię tu rzeczy, okej?
Oczywiście nie było ku temu przeszkód. Swoją jedyną torbę rzucił po ścianę i wyszliśmy na zewnątrz. Na szczęście nie było już tak gorąco, chociaż dochodziła dopiero godzina 20. Udaliśmy się do stajni. 
- Tak w ogóle to jakie masz zdolności? I wcale nie pytam o jazdę konną – zabrała głos Det. Ja też byłam ciekawa.
- Nic wielkiego… po prostu wpływam na emocje. Przydaje się przy narowistych koniach.
- Wpływasz czy kontrolujesz? - Moja siostrzyczka zamierzała najwyraźniej przeprowadzić pełny wywiad, a ja czujnie się temu przysłuchiwałam.
- To takie ważne? - Posłał nam rozbrajający uśmiech.
- Ważne. - Nie ustawała.
Chłopak ciężko westchnął, wbijając wzrok w czubki swoich butów. 
- I wpływam i kontroluję, zależy co w danej chwili będzie skuteczniejsze. I nie, nie zamierzam tego nadużywać.
- W razie gdybyś nie wiedział mieszka tutaj dużo mutantów, którzy w razie potrzeby wywrócą Ci skórę na drugą stronę – odparła lodowatym tonem, a potem złapała mnie pod ramię i przyspieszyła kroku. Nash nawet  nie próbował nas gonić i zachowywał bezpieczny dystans.
- Ale wiesz, że potrafię sobie poradzić, prawda? - zapytałam nieco rozbawiona jej opiekuńczością.
- Nie zaszkodzi jak się trochę przestraszy – stwierdziła, wzruszając ramionami.
Ale dotarłyśmy już do stajni, więc rozdzieliłyśmy się, żeby zająć się końmi. Przechodząc obok boksu Wizarda kątem oka zauważyłam czyjąś zupełnie znieruchomiałą, ale uśmiechniętą od ucha do ucha twarz tuż za kratami i prawie podskoczyłam ze strachu. 
- No kurde, Scott!
Chłopak jeszcze bardziej zadowolony z siebie zachichotał i odwrócił się do konia, by kontynuować czyszczenie. Tymczasem Detalli wzięła szczotki i zajęła się Kimmi. Ja zaprowadziłam Nasha do Witchfire. Wiedziałam, że w stajni obok Valentine czyści już Aivilo. 
- Okej, chłopie. To jest Witch. Jest nerwowa, więc będziesz mógł się popisać mocami. Tutaj są szczotki – otworzyłam kufer przy boksie – więc do roboty. Przyniosę uprząż.
Zasalutował mi i wszedł do boksu klaczy. Kiedy wróciłam po dwóch minutach ze sprzętem. Witch stała jak aniołek i spokojnie dawała sobie czesać grzywkę i WCALE NIE PODNOSIŁA ŁBA! Byłam w szoku, przyglądałam się temu chwilę, po czym położyłam ciężar na drzwiach boksu. Nash mnie usłyszał i się odwrócił.
- Jestem pod wrażeniem – wyznałam.
- Nie jest taka zła, ale tamta gniada byłaby wyzwaniem. - Wskazał na wkurzoną naszą obecnością Faridyę w boksie naprzeciwko.
- O nie, o niej zapomnij. Skupmy się na razie na Witch. Masz trzy minuty na ubranie jej. Spotkamy się przed stajnią.
Udałam się na przód stajni, gdzie stały konie kłusaki z Winter Mist. Scott kończył już podpinanie wszystkich pasków, a Det zastanawiała się jak to w ogóle założyć na rudą. Postanowiłam jej pomóc, chociaż miałam o tym takie samo pojęcie… Uratowała nas Valentine, która właśnie prowadziła Aivilo w stronę wyjścia. 
Wszystkie konie gotowe stały już przed stajnią. Val i Scott mocowali do nich wózki. Każdy z rumaków stał względnie spokojnie, chociaż Wizard od czasu do czasu tupał nogą w ziemie, chcąc już ruszać. Nash stojący najbliżej, pogłaskał go po nosie, a koniowo przeszło jak ręką odjął. Wymieniłyśmy z Det spojrzenia, ale nic nie mówiłyśmy. 
Koniska były już gotowe, więc powożący zajęli miejsca na wózkach treningowych. Upewniłam się, że wszystko gra, po czym standardowo wsiadłam do samochodu. Lubiłam te treningi kłusaków, były bardzo przyjemne… 
Ruszyliśmy w zastępie. Na początku Wizard, za nim Aivilo, dalej Witchfire, a później Kimmi. Ja zamykałam ten szereg. 
Koniki szły żwawo, ale nie szarżowały i nie buntowały się. Były wyjątkowo grzeczne i kontaktowe. Między nimi były spore odstępy. Tak jak poprzednio poruszali się poboczem, kiedy ja jechałam z tyłu po ulicy. Na szczęście na tej drodze ruch był baaardzo mały i jeśli samochód przejechał tędy raz na pół godziny to można już było mówić o nadzwyczajnym tłumie. 
Po pierwszym kilometrze, kiedy droga zaczęła wieść pod górę, prowadzący dał sygnał do zakłusowania. Każdy z koni ruszył ochoczo, bez ociągania się. Na razie był to kłusik wolny i delikatny, chociaż widać było, że rumaki bardzo chcą już iść na całość. Jednak rozgrzewka była bardzo ważna i nie wolno było jej pomijać. Po jakimś czasie nieco przyspieszyli, ale tylko na około 500 metrów, bo niedługo później dojechaliśmy na tor. Brama była otwarta, więc wjechaliśmy tam bez zatrzymywania się. Konie od razu wjechały na koło, jeden za drugim – przy barierce. Tutaj także trzymały odstęp. Wysiadłam z auta i weszłam na trybuny, żeby mieć dobry widok na akcję. 
Kimmi zrobiła się niecierpliwa, tym bardziej, że musiała biec jako ostatnia. Po wczorajszym treningu zebrało się w niej sporo frustracji. Reszta była spokojniejsza. Po trzech okrążeniach szybszego kłusa, zwolnili do stępa, żeby dać koniom chwilę przerwy. Valentine stwierdziła, że koniom przyda się dzisiaj dłuższy dystans do pokonania, bo nie potrafią jeszcze zbyt dobrze rozkładać sił i tylko bezmyślnie lecą przed siebie. Po dwóch okrążeniach w stępie ustawili się na starcie. W pierwszym rzędzie Wiazrd i Witchfire, a za nimi Kimmi i Aivilo – odwrotnie jak wczoraj, żeby było sprawiedliwie. 
Miałam krzyknąć start. Specjalnie trochę zwlekałam, udawałam, że zapomniałam, nie pytajcie co sobie myślałam, po prostu tak robiłam i tyle.  
- No dobra, niech wam będzie… Trzy-czte-ry-STAAART!
Konie ruszyły z kopyta. Szczególnie Wizardowi poszło to ładnie, bez żądnego ociągania, po prostu pstryk! i od razu szybki kłus. Kimmi była niemożliwie wkurzona, że minęło już 50 metrów, a ona jeszcze nie prowadzi. Aivilo trzymał się z tyłu, na ostatniej pozycji, ale przy bandzie. Był chyba najbardziej wytrzymałym koniem w stawce, chociaż Wizard tez wyglądał na takiego, co da radę i jeśli utrzymałby aktualną pozycję to kto wie… Witch biegła równo z nim, ale dzisiaj miała spokojniejsze nastawienie, nie gnała nie wiadomo jak i słuchała poleceń. Kimmi trzymała się tuż za nimi, nie odpuszczając ani na chwilę. Chciała wyprzedzać, ale Detalli jej nie pozwoliła. Mieli do pokonania jeszcze 2500 metrów. Takie samo tempo i ustawienie utrzymywało się bardzo długo, po około 1500 metrów. Ale powożący wiedzieli już co mają robić i instruowali konie. Mądrze dysponowali ich siłami. Nawet Kimmi, która wczoraj nie wytrzymała, dzisiaj radziła sobie fantastycznie. Cieszyło mnie, że słuchała co się do niej mówi i nie próbowała się buntować przed decyzją o spokojniejszym tempie. Wiazrd pomalutku zaczął przyspieszać, początkowo wyprzedził Witch o pół długości, jednak ona go dogoniła. Za chwilę było kolejne pół i znowu to samo. Przez te ich wyścigi tempo całego treningowego wyścigu wzrosło. Pozostałe konie zdecydowały się lekko przyspieszyć, ryzykując że stracą siły. Witch nie była koniem obdarzonym dużą wytrzymałością, więc zarówno Kimmi i Avi czaili się już na jej miejsce, w razie gdyby zwolniła. Wizard natomiast cały czas czuł się rewelacyjnie. 
Zostało 800 metrów. Widac było, że walka trwa. Witch zaczęła opadać z sił, Detalli widząc to, nakierowała już swoją klacz Kimmi blisko tamtego wózka, żeby zaraz wskoczyć na jej miejsce. Aivilo początkowo też chciał to wykorzystać, ale Kimmi była na lepszej pozycji. Valentine podjęła więc decyzje, że na zakręcie odjedzie od bandy i wyprzedzi całą stawkę z boku. Wprowadzając plan w życie, nie spodziewała się, że Wizard skutecznie ją zablokuje. Tymczasem Witch opadła już z sił i zaczęła zwalniać, dzięki czemu Kimmi zrównała się z Wizardem, zajmując tor najbliżej wewnętrznej. Zostało 300 metrów. 
Aivilo ciągle walczył z Wizardem, ale Scott chyba miał oczy z tyłu głowy i doskonale przewidywał ruchy rywala. Jednocześnie musiał się także skupiać na Kimmi, która podjęła próbę wyprzedzenia go. To było bardzo trudne zadanie. Okazało się, że zbyt trudne. 
Kimmi de Chloe zaatakowała wtedy, gdy musiał odeprzeć kolejny atak Aivilo, dzięki czemu udało się jej szybko przyspieszyć i nawet wjechać przez Wizarda, blokując go tak samo jak on blokował Aivi'ego. Witch trzymała się barierki, nieco poniżej wysokości na której biegł Aivilo. Ogier nie opadał z sił, ale zaczął się denerwować sytuacją. 100 metrów przed metą zmienił zupełnie front i zbliżył się do wewnętrznej. Starczyło mu czasu, żeby do połowy zrównać się z Wizardem, a więc zająłby trzecie miejsce. Kimmi dzielnie prowadziła aż do końca. 
Konie powoli zaczęły zwalniać. Val kazała im wykonać co najmniej półtorej okrążenia wolnym kłusikiem, żeby rozluźnić konie. 
Zajęło im to jakieś dwie minuty, w czasie których przedostałam się do auta i odpaliłam silnik. 
Przez bramę przejechali już stępem, ustawiwszy się wcześniej w zastęp taki sam, jaki przyjechały. Poruszaliśmy się żwawym stępem. Konie były spocone i zmęczone, ale trzeba je było jeszcze porządnie rozstępować. Szły tak przez całą drogę, a w międzyczasie zdążyły wyschnąć. Do stajni dojechaliśmy po kilkunastu minutach, a koniska od razu zostały zaprowadzone na myjkę, gdzie opłukaliśmy je letnią wodą. Zaraz potem przeszliśmy się na słoneczku, a gdy wyschły zostały zaprowadzone do boksów. 
Scott i Val poszli do stajennej kuchenki po jabłka, a ja i Det krytycznym okiem przyjrzałyśmy się Nashowi, który stał przed nami, próbując ukryć przejęcie. 
- No nie wiem, nie wiem. Witch była ostatnia… - powiedziałam.
- Hej, ona po prostu ma słabą kondycję, od tego są treningi.
- Dobra, masz tę robotę. Wczoraj też była ostatnia. Musimy nad nią dużo pracować, a ty potrafisz ją ogarnąć. Znajdź taką rudowłosą babę, ona pokaże ci twój pokój.
- Nie zawiodę, obiecuję!
- Mam nadzieję.