wtorek, 26 lipca 2016

29. (skoki) Hulkbuster

Audrey - Hulkbuster
Ruska

- Ten koń nosi w sobie diabła – oznajmiła Drey, kiedy próbowała nakłonić Hulka do podniesienia kopyta. Ogier jednak wcale nie chciał się na to zgodzić i ze stulonymi uszami pokazywał to bardzo dobitnie.
Próbowała go właśnie przygotować do treningu. 
Stałam przy drzwiach, jednak w bezpiecznej odległości, trzymając w rękach czaprak. Kiedy tylko dziewczynie udało się w końcu doprowadzić całego konia do porządku, odebrała ode mnie to i resztę sprzętu, niespiesznie ubierając konia. Za każdym razem gdy chociaż przez trzy sekundy stał w bezruchu – chwaliła go, a gdy próbował ją ugryźć – karciła. 
Ostatecznie cały proces zajął około 15 minut, ale zakończył się sukcesem. Zadowolone wyprowadziłyśmy Hulka na korytarz, a potem aż na klimatyzowaną, krytą halę. Była pusta, zgodnie z planem. 

Drey podciągnęła popręg i wsiadła na konia, który jeszcze ani razu nie podniósł przy nas uszu. Nerwowo tupał w miejscu, całym sobą pokazując jak bardzo jest wściekły. 
- Dobra, dobra, kolego. Jak zaczniesz skakać, to od razu poprawi ci się humorek! - powiedziała do niego wesoła Drey i skróciła wodze, po czym wypchnęła konia do stępa.
Ruszył bez żadnych „ale”, jednakże jego chód był chodem buntownika. Niezdolność do poruszania się po prostej linii, wieszanie się na wodzach, brak reakcji na próby przyspieszenia bądź zwolnienia. Ale chyba zapomniał kto na nim siedzi, bądź myślał, że dzisiaj jednak mu się uda. Nie udało się. Audrey zobaczyła wystarczająco i zaraz zafundowała konikowi przyspieszony kurs dobrego zachowania, który przyswoił równie błyskawicznie. Momentalnie zrozumiał swoje błędy, chociaż droga do poprawy trwała nieco dłużej. Mimo wszystko mieliśmy do czynienia z Hulkbusterem. 
Poruszali się żwawym stępem, chyba ani razu nie robiąc pełnego okrążenia. Ciągle maszerowali po przekątnych, po łukach, wjeżdżali na wolty, które z początku były wielkie, a z czasem robiły się coraz mniejsze. Hulkowi to odpowiadało, bo przynajmniej miał coś do roboty. Ten koń nie nadawał się do monotonnego ciągnięcia się po pierwszym śladzie. Czasami zatrzymywali się, żeby zrobić zwrot na zadzie bądź cofanie, przy czym Hulk zawsze na początku się stawiał, ale ostatecznie wykonywał ćwiczenie. 
Kiedy przyszedł czas na kłus ogier trochę wyrywał do przodu, ale już po dwóch minutach wiedział, że nie wolno mu tego robić i nie powinien nawet próbować. Chwilę był marudny, ale przeszło mu, kiedy Drey zapędziła go w wir ćwiczeń. Starała się go jak najbardziej uelastycznić, więc wyginała konia na wszelakie możliwe strony, jeżdżąc po kołach, po łukach, wykonując masę serpentyn o różnej wielkości brzuszków. Próbowała też ustępowania od łydki, ale szło marnie. Ze dwa razy zatrzymała się gdzieś w zupełnie przypadkowym miejscu i przyciągała do popręgu pysk Hulka. Generalnie przeszli porządne rozkłusowanie. 
Przy galopie Hulk był już w miarę spokojny i nawet powiedziałabym, że rozluźniony, chociaż rzadko to po nim widać. Próbował oczywiście przyspieszyć i zaszaleć, ale Drey oszczędzała jego siły na skoki. W końcu zrozumiał i pozwolił się prowadzić tam gdzie chciała i jakim tempem chciała. Po wstępnym rozgalopowaniu, zaczęli oczywiście pracę na woltach, ale skupili się na przećwiczeniu lotnych, bo to było ważne. Hulkowi wychodziły bardzo dobrze. 
Kiedy sobie tak patatajali postanowiłam przygotować pierwsze przeszkody, bowiem wszystkie belki ze stojaków opuszczono z jakiegoś powodu na ziemię. Podniosłam je na trzech przeszkodach tworząc krzyżaka (40 cm) i dwie stacjonaty (60 cm). 
Drey zauważyła to, skinęła  głową w podziękowaniu. Zwolniła do kłusa, w którym wykonała większą woltę i spokojnie najechała na krzyżaczka. To znaczy chciała to zrobić spokojnie i na t przygotowała konia, ale ten oszołom i spokój to dwa zupełnie przeciwstawne pojęcia. Próbował zagalopować, a gdy mu nie pozwolono, zaczął machać głową oraz nogami, prawie taranując przeszkodę. Prawie bo jakoś tam skoczył, w końcu takie niskie badziewie to dla niego jest śmiech na sali. 
Drey zatrzymała go i tak stali, dopóki nie odpuścił, bo ciągle strasznie napierał na wędzidło i zrobił się znowu wredny. W końcu doszedł do poprawnego wniosku, że jeśli się nie ogarnie to nie będzie skoków i odpuścił. Drey odczekała kilka sekund by się upewnić, a potem uszyła stępem (nadal był grzeczny), następnie zakłusowała (ciągle okej) i najechała na krzyżaka od drugiej strony. Przez chwilę Hulk zachowywał się tak jakby zaraz miał odwalić numer życia, ale nagle natychmiast się zrelaksował i fajnym tempem, żwawo przeskoczył przeszkodę. Został oczywiście poklepany. 
Dwie stacjonatki przeskoczył prawie tak samo, ale generalnie na plus. Jedną z nich Drey pokonała później z galopu, ale koń także zachował temperament dla siebie i posłuchał partnerki. 
Mogłam zatem podwyższyć przeszkody i zrobić nowe. 
Hulk odpoczął w stępie, a gdy skończyłam zaczęła się akcja właściwa. Zagalopowanie ze stępa. Pokonali pełne okrążenie w galopie, a gdy Drey była pewna, że ma wszystko pod kontrolą, skierowała konia na oksera (110cm). Koń silnie wybił się od ziemi, jakby miał zamiar przeskoczyć stojaki. Pofrunął w pięknym stylu i lekko wylądował. Widać było, że sprawia mu to frajdę. Byłam też pod wrażeniem jego umiejętności, bo jednak ślicznie wyciągał szyjkę i podkurczał kopytka jak zawodowiec, którym właściwie już był. Następną przeszkodą był szereg  składający się z dwóch stacjonat (120 cm), między którymi było miejsce na jedną foulę. Ogier mocno się na to napalił i Drey ciężko  było go opanować, toteż pierwszy skok wyszedł mocno koślawo, ale przy drugim sobie wybaczyli i pokazali klasę. Miło było na niego patrzeć, kiedy nie był taki wkurzony… Mieli kawałek drogi do pokonania, zanim mogli już zaatakować doublebarre'a (120cm), ale to działało raczej na niekorzyść, bo Hulk miał wówczas czas na rozpędzenie się, a nie o to amazonce chodziło. Tym razem odpuściła, niestety ta decyzja nie była najlepsza. Hulkbuster rozpędziłs ię tak bardzo, że skok wyszedł płasko i strącił poprzeczki. To wkurzyło go na tyle, że zaprezentował serię mocnych bryków. Widziałam, że Audrey na chwilę straciła równowagę, ale szybko ją odzyskała i zajęła się uspokajaniem konia, kiedy ja poprawiałam belki. Kiedy skończyłam zobaczyłam, że oni kłusują i czekają aż odejdę. Wtedy ruszyli galopem tuż obok szeregu i tą samą trasą najechali na pechową przeszkodę. Tym razem Drey za wszelką cenę trzymała konia, nie pozwalając mu na takie numery. No i skok wyszedł świetnie! Hulk miał jeszcze zapas. Pojechali dalej gdzie czekała na nich stacjonata (120cm). Sam najazd był krótki, ale to w przypadku tego konia dobrze. Według moich przewidywań skok został oddany bardzo ładnie. Dalej były jeszcze dwa oksery, które również pokonali bez zarzutów. 
Przyszła chwila przerwy, kiedy to podwyższałam belki. Wróciłam do drzwi, gdzie obserwowałam ich cały czas z wnęki w ścianie. 
Zaczęli od stacjonaty (140cm). Najazd choć długi wyglądał w porządku – w spokojnym tempie, bez szaleństwa, dobrze wymierzone miejscy wybicia. Konik włożył w skok swoje serce i nie zwiódł, bo pokazał nam jak potrafi  być dobry. Poradził sobie fantastycznie, a to tylko zapewniło mu dobry humor. Słuchał się Drey (no bez przesady, ale się słuchał) i reagował na sygnały naprawdę szybko. Był czuły na pomoce, kiedy chciał współpracować, a teraz naprawdę tego chciał. Raz dwa rozprawił się z okserem (150cm), który był dla niego wyzwaniem, z powodu ciasnego zakrętu, po którym niemal natychmiast musiał odbić się od ziemi i to silnie. Ale poradził sobie bez dwóch zdań. Przy doublebarrze(150cm) wydawało mi się, że cicho stuknął kopytem, ale belka się nie poruszyła. Wylądował bez komplikacji i pogalopował dalej w świetnym humorze. Drey miała uśmiech na twarzy. Po dłuższym najeździe przyszedł czas na szereg, ale nieco odsunęłam od siebie stacjonaty (145cm), robiąc między nimi miejsce na dwie foule. Tak jak pierwsza wyszła Hulkowi rewelacyjnie, tak przy drugiej trochę pogubił kroki. Cudem udało mu się uratować skok i nie strącić poprzeczki… Ale to dało mu do myślenia, skupił się bardziej i kolejne dwie przeszkody:  okser (145 cm) oraz stacjonatą (150 cm). Na sam koniec zostawili sobie drugiego w tym parkurze doublebarre'a (155 cm). Był największy, ale Hulk był wtedy w idealnej formie. Skoncentrowany na zadaniu galopowął równo, spokojnie, odliczając kroki. W odpowiednim miejscu wybił się używając swojej wielkiej siły i poszybooował w górę  niczym pegaz. To było niesamowite, ale zrobił to w tak pięknym stylu, że cały dzień żałowałam, że tego nie nagrałam. 
Po tym skoku został wyklepany i nagrodzony luźnym galopem po całej hali. Później skoczyli jeszcze dwie mniejsze przeszkody dla rozluźnienia: oksera(115cm) i stacjonatę (110cm). Kiedy skończyli część skokową jeszcze długo kłusowali, ale to musiało być przyjemne, bo Hulk cudownie się odprężył, szedł jak stary bujany fotel o dużej mocy. Idealnie dopasował się do tempa Drey i naprawdę wyglądali jak starzy partnerzy. Później było równie dużo stępa. Na koniec zatrzymanie i ukłon. Drey zeskoczyła z konia, po czym odprowadziłyśmy go do boksu. Został sowicie nagrodzony marchewkami. 

poniedziałek, 25 lipca 2016

28. (ujeżdżenie) Angelique Trouble, Stark Tower

Amelia - Stark Tower

Dzień zaczął się dość brzydko – niebo od rana prezentowało się w szarych barwach, a do tego wiał wiatr. Jednakże temperatura nie była wysoka, z czego razem z Amelią postanowiłam skrzętnie skorzystać. 
Zdecydowałyśmy się na trening ujeżdżeniowy na naszym największym placu. W tym celu udałyśmy się do stajni wyposażone w ciepłe bluzy polarowe. Dwie nasze klaczki stały w boksach, więc mogłyśmy od razu przystąpić do czyszczenia. Sprzęt przyniósł nam w międzyczasie dziwnie zadowolony z siebie Chris, ale nie pytałyśmy. 
Angie zrobiła się jeszcze bardziej nerwowa, od kiedy odeszła Lilia, ale w miarę spokojnie pozwoliła mi się doprowadzić do porządku. Raz tylko chciała mnie dziabnąć. Natomiast z boksu Stark nie słyszałam żądnych niepokojących dźwięków, toteż nawet nie patrzyłam, czy wszystko gra. Kiedy kucka była czysta zaczęłam zakładać sprzęt. Jej wycięty, zielony czapraczek pozostawiał już wiele do życzenia… Szybko nałożyłam jeszcze podkładkę i siodło, a gdy lekko podpięłam popręg zabrałam się za ogławianie. Angie nie była szczęśliwa, zadzierała łeb do góry, jednak w końcu łaskawie odpuściła. Zerknęłam na postępy u Stark i Amelii, po czym od razu się uśmiechnęłam – były gotowe i wystrojone na różowo. 
- Serio?… - zapytałam.
- No co, ładnie jej tak!
- Mhm… ruszamy na plac.
Odsunęłam drzwi i wyszłam z koniem jako pierwsza. Stanęłyśmy sobie przed stajnią i wsiadłyśmy ze schodków, żeby nie przeciążać koników. Ustawiłyśmy sobie odpowiednią długość puślisk i ruszyłyśmy wolnym stępem. Starky była bardzo rozluźniona, naprawdę szła jakby właśnie wróciła z tygodniowego pobytu ze SPA. Amelia zadowolona trzymała ją jedynie za sprzączkę wodzy i kierowała dosiadem. Co prawda trochę się wlekły, ale jeszcze zdążą pobiegać. 
Tymczasem mój kucyk był bardzo, bardzo zły. Angie dawno nie chodziła pod siodłem i teraz miałam za swoje. Albo szła za szybko i musiałam ją hamować (a kiedy to robiłam to zapierała się za tym wędzidle i wcale nie odpuszczała), albo co chwilę się zatrzymywała. Przy takich momentach gdy próbowałam ją wypchnąć do przodu przenosiła cały swój ciężar na zad i lekko dębowała. Rzadko unosiła obydwie przednie nogi naraz, ale chciała mnie przestraszyć. Tylko że ja się wcale nie bałam i tylko zbierałam w sobie całą cierpliwość świata, żeby się nie wkurzyć. 
Jakoś dojechałyśmy na plac, a konie na chwilę skupiły się jedynie na tej przestrzeni przed sobą. Miałam czas na wzięcie głębokiego oddechu, a Amelia na spokojnie poprawiła sobie włosy, po czym zebrała wodze. Każda ruszyła w swoją stronę. 
Angie przez dosłownie minutę szła cudownie, zadowolona miejscem, w jakim się znalazła. Zaraz jednak przypomniała sobie, że nie jest tam sama i musi się pozbyć tego ufoludka z grzbietu. Nagle nie potrafiła iść w prostej linii i stawiała każdą nogę gdzie indziej, wyrywała przy tym wodze (oh, jak dobrze, że miałam rękawiczki), a od czasu do czasu opętańczo machała głową. Cierpliwie znosiłam jej humory, upominając ją za każdym razem i pokazując, że to nie robi na mnie wrażenia. Jeśli chciałam skręcić w lewo, a ona nie zgadzała się i wjeżdżała na płot, byle by tylko mnie nie słuchać – wierciłyśmy się przy tym płocie tak długo aż w końcu poszłyśmy w lewo. Miałam napięte wodze, ale nie chciałam ich skracać niewiadomo jak, wolałam zostawić jej jednak jakieś pole do manewru, żeby nie wściekała się jeszcze bardziej. Starałam się także stawiać przed nią jak najwięcej zadań, żeby mimo wszystko chociaż spróbowała się skoncentrować na robicie, a kręcenie się w kółko tylko ją nudziło i prowokowało te zachowania. 
Tymczasem Stark Tower stąpała po ziemi z pełną gracją i niewinnością, wyglądając przy tym jak księżniczka Ponylandii. I wcale nie chciała iść żwawiej, mimo że Amelią nieustannie ją o to prosiła. Dopiero po jakimś czasie, kiedy była już na kontakcie i wróciła myślami do naszego świata, trochę się ożywiła. Pomyślałam, że przejdzie jej, kiedy już trochę pobiega. Po wykonaniu kilku większych wolt i serpentyn zaczęły przymierzać się do delikatnego zakłusowania. Zjechały w tym celu na pierwszy ślad i po przygotowaniu przeszły do wyższego chodu absolutnie niepłynnie. Stark wprowadziła właśnie nowy chód – przednimi nogami kłusowała, zaś tylnymi ciągle stępowała, a oczy miała niemal zamknięte i wydawało się, że śpi, tylko lunatykuje. Amelia już chciała się poddać, ale napotkała moje groźne spojrzenie, po czym zmobilizowała się i użyła wszystkich sił, by przekonać klaczkę do działania. Pomagając sobie palcatem udało się jej. Stark co prawda bryknęła kiedy poczuła wzmożoną akcję na jej grzbiecie, ale to tez pomogło jej wrócić do świata żywych. Od tamtego momentu kłusowała sobie raźno, bez szaleństw, ale na pewno się nie ciągnęła w tempie ślimaka. 
Angie powoli zaczęła mnie akceptować, co okazywała przez w miarę normalne zachowanie. Co prawda wciąż siłowała się ze mną, ale przynajmniej szła prosto lub tam gdzie ją prowadziłam, no i faktycznie SZŁA, a nie zatrzymywała się co trzy metry. Stwierdziłam, że możemy już zakłusować, a kiedy porządnie spalę jej energię to będzie już cudownie. Samo przejście złe nie było, bo na spokojnie, ale kiedy Angie poczuła wiatr we włosach to wyrwała mi do przodu tak, że prawie odleciałam. Kucynka miała motorek w tyłku i pędziła tym kłusem jakby się za nią paliło. Chciała mnie wywieźć daleko, ale ja postanowiłam wziąć ją na woltę i tam wyciszyć. Siłowałyśmy się przez prawie całą długość placu, ale udało mi się ją zawrócić jeszcze przed płotem. Odpuściła. Wjechała na koło. PIĘKNIE SIĘ ZEBRAŁA. Nie traciłam głowy na myślenie o tym co za magia tu zaszła i postanowiłam to wykorzystać. Nie dałam jej czasu na powrót do siebie, tylko od razu serpentynka, potem zmiana kierunku, od razu jeszcze ósemka na cały plac, a potem druga mniejsza odwrócona o 90 stopni. Chciałam ją porządnie rozkłusować. Plac był duży, więc każdą jedną figurę sobie ładnie rozciągałyśmy. Kucunka była już rzeczna i może nie zawsze od razu reagowała na moje sygnały, ale maksymalnie za drugim razem już słuchała. Kiedy stwierdziłam, że jest bezpiecznie i nie zacznie znowu szaleć, spróbowałam poćwiczyć przejścia stęp-kłus, kłus-stęp. Wychodziło nam to dobrze, toteż szybko przeszłyśmy do zatrzymań z kłusa i ruszania do tegoż kłusa ze stój. Tu było troszkę gorzej, ale Angie szybko ogarnęła jak powinna to robić i mogłam ją już chwalić. Tak dla przypomnienia ze dwa razy zrobiłyśmy też cofanie i zwrot na zadzie. Powyginałam jej też szyję, po czym trochę się rozluźniła i odpuściła w pyszczku. 
Starky kłusowała już zawodowo. Nie ociągała się i bardzo grzecznie wykonywała każde ćwiczenie, które wymyśliła dla niej Amelia. Dziewczyny fajnie się dogadywały i miło było popatrzeć. Kiedy klaczka się rozkręciła wyglądała zjawiskowo na czworoboku, bo szła w idealnym ustawieniu – zebrana, z zaangażowanym zadem, uważająca na każdy sygnał amazonki. Do tego naprawdę było w niej coś takiego… nawet nie wiem jak to powiedzieć, jakby była dobrym, łagodnym duchem, ledwie dotykającym ziemi, płynącym po powierzchni. Czarowała sobą i można było się na nią patrzeć bez tchu, chociaż tak naprawdę jej umiejętności nie były duże. 
Po rozgrzewce w kłusie przeszły do galopu. Zagalopowanie wyszło im przepięknie, a dalej Stark znalazła sobie dobre tempo, którego się trzymała i poruszała się na razie po kole. Ładnie wygięta, zebrana, oczekująca na wskazówki, które po otrzymaniu od razu wprowadzała w czyn. Raz jechały po jednym śladzie, potem zwężały okrąg do niedużej wolty, później znowu poszerzały... Aż w końcu wjechały na przekątną i poczyniły próbę wykonania lotnej. O dziwo udało im się bardzo dobrze i Stark natychmiast została wyklepana w podziękowaniu za zaangażowanie. Galop na drugą nogę wyglądał tak samo. 
Angie zazdrościła koleżance, więc niemal od razu poszłyśmy śladem drugiej pary. To było… szybkie. Ale w sumie miałam kontrolę – mogłam skręcać, juppi. Pozwoliłam jej się wyszaleć, licząc, że straci parę i będzie już grzeczna. Plan zaczął działać dopiero po zmianie kierunku w stylu reiningu i kolejnych trzech dużych okrążeniach. Angie zwolniła sobie wtedy i jak gdyby nigdy nic westchnęła, jakby mówiła „taaak, to było dobre, stara”. Od tej pory galopowałyśmy sobie w spokojnym tempie, w zebraniu, wykonywałyśmy woltki, lotne na przekątnych, próbowałyśmy ciągu, ale tak mocno średnio, chociaż wydawało mi się, że zna podstawy. Kucka zaczęła się robić mokra, więc zwolniłyśmy do kłusika, zrobiłyśmy sobie jeszcze serpentynę i stęp. W tym stępie dałam jej trochę luźniejszą wodzę i robiłyśmy różne figury, kiedy sterowałam ją tylko łydkami i dosiadem. Była już naprawdę fajna do jazdy i miło mi się z nią współpracowało. 
Starky tymczasem aktywnie pracowała na jakimś wymyślonym programie, z dużą ilością galopu. Co prawda klaczka była już zmęczona, ale i tak aktywnie pokonywała kolejne figury. Była ciągle fajnie rozluźniona co znacząco wpływało na jej ruch, szczególnie miło było ją wtedy oglądać podczas wszelakich zakrętów, gdzie wcale się nie spinała i robiła wszystko z elastycznością godną Elastyny. 
Z Angie popracowałam sobie jeszcze nad ustępowaniem od łydki w sumie stwierdziłam, że na dziś wystarczy. Nie ma co przedobrzać. Zerknęłam na Amelię, która też już przeszła do stępa, oddała klaczce większość wodzy i klepała ją po szyi. Tez była spocona. 
Postępowałyśmy jakieś 10 minut, przez większość czasu jadąc obok siebie i gawędząc żeby czas szybciej mijał. Angie i Stark nie miały wobec siebie wrogich zamiarów i praktycznie jedna nie zwracała uwagi na drugą. Od czasu do czasu sobie parsknęły. Kiedy odsapnęłyśmy zeskoczyłyśmy z koni i w ręku odprowadziłyśmy je do stajni. Kiedy zdjęłyśmy sprzęt i odwiesiłyśmy czapraki do suszenia stwierdziłyśmy, że powinnyśmy wziąć jeszcze kobyłki na myjkę i opłukać im chociaż nogi. Tym bardziej, że robiło się ciepło. 
Starky przestraszyła się, kiedy woda wystrzeliła nagle z węża, ale uspokoiła się, gdy trochę przykręciłyśmy kurek. Obydwie dały się bez problemu schłodzić, a potem zamknęłyśmy je w boksach. Po południu wyprowadzę je na pastwisko. 

sobota, 23 lipca 2016

27. (ujeżdżenie) Rowena

Remy – Rowena

- No dobrze, kochana. Możesz sobie uszykować Wenę w takim razie – powiedziała Friday, kiedy Remy wykonała już wszystkie powierzone jej prace i nie było wyjścia. Trzeba było w końcu poprowadzić jej ten upragniony trening ujeżdżeniowy.
Z uśmiechem od ucha do ucha zabrała z siodlarni, w której wszystkie trzy byłyśmy sprzęt, po czym pobiegła do boksu kucyka. 
- To Ty powinnaś jej robić te jazdy – Fri wymierzyła we mnie oskarżycielsko palec wskazujący. - Narobiło się dzieci to trzeba się nimi zajmować.
- Bądź dobrą ciocią i zlituj się, nie mam nawet w połowie tyle cierpliwości i chęci co ty. No już, ja będę patrzeć i Cię mentalnie wspierać. - Wyszczerzyłam się, a ona westchnęła i machnęła ręką, poddając się.
Rowena dała się sprawnie i szybko osiodłać, może dlatego, że ciągle miałyśmy na nią oko. Remik wyczyściła ją wcześniej i sprawdziła kopyta. Teraz kucka prezentowała się doskonale w różowym czapraczku z księżniczką Sissi. 
Po komisyjnym sprawdzeniu czy wszystko okej, wyszłyśmy przed stajnię, gdzie mała amazonka dosiadła swojego rumaka. Rumak nawet nie był jakoś specjalnie niezadowolony i stał grzecznie, kiedy mała jeszcze poprawiała sobie strzemiona.
- To jedziemy na czworobok.
Czworobok tuż obok jeziora, nasze ulubione miejsce do jazdy. Razem z Fri szłyśmy po obu stronach kucki, żeby w razie czego móc interweniować. Tymczasem ona sama szła bardzo grzecznie tam, gdzie kierowała ją amazonka. Nie ociągała się, ale i nie pędziła bez potrzeby. Nie próbowała też wyrywać wodzy ani nic podobnego. 
Po kilku minutach dojechałyśmy na miejsce, uzupełniłyśmy płotek, który odstawiony był na bok, żeby konie mogły wjeżdżać do środka i usiadłyśmy na ławeczce, którą postawiliśmy naprzeciwko literki „C” tygodnie temu. 
Po wjeździe na czworobok Rowena zrobiła się nieco mniej grzeczna i poruszała się niechętnie, sprawdzając na ile może sobie pozwolić. Fri zauważyła to i wstała 
- Nie pozwól jej wejść sobie na głowę! Kieruj ją gdzie ma ma iść i nie poddawaj się!
Remy nie w głowie było poddawanie się. Konsekwentnie wysyłała klaczce sygnały mówiące by zjechała na pierwszy ślad, a ta gdy zorientowała się w sytuacji w końcu odpuściła i udała się we właściwym kierunku. Żeby nie było tak pięknie trochę szarpała za wodze, ale przynajmniej zaczęła reagować na pomoce. 
Po pokonaniu pierwszego pełnego okrążenia zmieniły kierunek poprzez przekątną i wtedy też lekko przyspieszyły (dotychczas Wena pokazywała swój upór poprzez wleczenie się). Wtedy też zaczęły robić duże wolty i ósemki na całym placu. Kucka ożywiła się nieco i w końcu zaprzestała haniebnych praktyk na rzecz skupienia i chęci współpracy. Szła żwawym tempem, słuchała się, a nawet zaczęła się ganaszować. Dzięki takiemu przygotowaniu przejście do kłusa zrobiło na nas wrażenie. Remy wypchnęła ją do wyższego chodu dokładnie przy literce „M”, poruszając się naprawą nogę. Kucyk nie ociągał się, a gdy próbował, jeden lekki impuls łydkami wystarczył, by przypomnieć jej o utrzymywaniu rytmu. Cały czas truchtała także w pięknym ustawieniu godnym kucyka ujeżdżeniowego. 
Remy nie mogła pozwolić by jej klaczka się nudziła – ciągle wymyślała dla niej zadania. A tu raz woltkę, tutaj zatrzymanie, tam serpentyna, a w międzyczasie jeszcze zmiana kierunku. Z początku utrzymywały to samo tempo, ale wkrótce zaczęły sobie je zmieniać, żeby trochę się porozciągać. Wenie się spodobało i od razu zaczęła lepiej reagować. 
W pewnym momencie kłusem wjechały sobie na linię środkową od litery „A” i zatrzymały się w „X”. Klaczka nie zaprezentowała się najlepiej, bo praktycznie każda noga w innym miejscu, ale przynajmniej nie zwolniła do stępa, a gdy Remy chciała ruszyć kłusem – to faktycznie tym kłusem ruszyły. Zaraz zjechały na lewo, a przy „E” wykonały woltę o średnicy 15 metrów, podczas której Remik stopniowo oddawała klaczce wodze, próbując zachęcić ją do żucia wędzidła. Wena skorzystała z okazji i wyglądała na zawiedzioną, kiedy amazonka delikatnie zebrała wodze i klaczka z powrotem musiała zganaszować łebek. Kłusikiem dojechały aż do „F”, gdzie zjechały na przekątną. Po powrocie na pierwszy ślad Remy wyraźnie przygotowała się do zagalopowania, które nastąpiło przy „M”. Wena przeszła bardzo energicznie. Z energią szła jak burza, ale widać było, że jest ciągle na kontakcie i gdyby Remy chciała zwolnić – od razu tak by się stało. Dała się jej jednak wyszaleć. Dopiero po dwóch okrążeniach stwierdziła, że wystarczy, wtedy też trochę skróciła chód, ale wciąż pozostawały w galopie. Wjechały na koło o wymiarach ¾ całego czworoboku, a później zwolniły do kłusa przy „K” i od razu wjechały na przekątną, którą przejechały kłusem pośrednim. Zwolniły po dotarciu do ściany, a potem przy „H” w ogóle przeszły do stępa. Remy ponownie wjechała na przekątną, ale oddała Wence wodze, dając jej wyciągnąć łepetynę aż do ziemi. Kucykowi bardzo się spodobało, jednak bez problemów pozwoliła się na nowo zebrać, gdy dotarły do „F”. 
- Czuję się tu niepotrzebna – powiedziała Fri, ale uśmiechała się do siebie.
- Więc możemy je już razem posłać na zawody?
- O jak najbardziej.
Zadowolone obserwowałyśmy dalszą część treningu. Wena była absolutnie posłuszna i widać było jak dobrze pracuje się jej z Remy. Obydwie porozumiewały się bez słów, jedynie za pomocą subtelnych gestów i ruchów. Cała jazda minęła im szybko, bo były cały czas aktywne, cały czas były w trakcie jakiegoś ćwiczenia, jakiejś figury, obie bardzo zaangażowane non stop. W końcu jednak zmęczone zwolniły do stępa. Wenka otrzymała zasłużone klepanie i mogła pochodzić sobie na luźnej wodzy. Chodziły tak sobie kilka minut aż ochłonęły. Wtedy wypuściłyśmy je z czworoboku i asekurując odprowadziłyśmy pod stajnię. Mokry czaprak na płot, sprzęt zaniosłam do siodlarni, a Rowena trafiła do przyjemnie chłodnego boksu, gdzie mogła porządnie odpocząć. 

26. (powożenie) Rowena

Valentine – Rowena

Zdałyśmy sobie pewnego poranka sprawę z tego, że Wena w tym roku ma prawie cały czas wolne! A to było niedopuszczalne, zwłaszcza przy rozpoczynającym się dla dla naszych koni sezonie.
Raz dwa zjadłyśmy śniadanie i w okolicach dziewiątej rano weszłyśmy do stajni dla klaczy. Mała kucka dawno skończyła już śniadanie i z pewnością myślała, że zaraz pójdzie się padokować. Nic bardziej mylnego. Val złapała za szczotki, podczas gdy ja udałam się po sprzęt. Kiedy wróciłam jej sierść była już czyściutka, a Valentine była w trakcie sprawdzania kopytek. 
Nie miałam doświadczenia w zakładaniu uprzęży, więc zostawiłam to wyćwiczonej na naszych powożeniowcach Val. Po kilku minutach wyszłyśmy przed stajnię, gdzie czekała  na nas maleńka bryczka, uszykowana przez Zena. Wena nie protestowała gdy  podpinałyśmy te wszystkie paski i zabezpieczenia, właściwie to stała grzecznie i zdawała się być zadowolona z takiego obrotu spraw. 
Val usiadła na przodzie i cmoknęła, dzierżąc w dłoniach lejce i ujeżdżeniówkę. Rowena posłusznie ruszyła stępem. Już od początku szła żwawo i chętnie. Ja natomiast dreptałam obok, na wysokości koła, żeby nie przysparzać kucykowi większego ciężaru niż to co było konieczne. Po drodze na skoszoną łąkę zabrałam z magazynu kilka pachołków, żeby później zrobić slalom do ćwiczeń. 
Wena ustaliła sobie żołnierskie tempo. Nie trzeba jej było wcale poganiać, bo sama miała w sobie tyle zapału i zainteresowania dla treningu. Nie rozpraszały jej widoki – konie na pastwiskach, które mijałyśmy, albo ptaki czy ludzie idący z naprzeciwka. Była skupiona i dumna z siebie. 
- Jestem z niej jak na razie zadowolona – powiedziała w pewnym momencie Val. - Dobrze się spisuje.
Miałam nadzieję, że po tych słowach Wena nie zrobi nam na złość… Jednak bezpiecznie dojechałyśmy stępem na łąkę, gdzie na środku rozstawiłam pachołki w odpowiednich odległościach – było ich razem 8.
Tymczasem Valentine ruszyła kłusem – udało się po drugim cmoknięciu i machnięciem bata w powietrzu. Na początku martwiłam się, że to jest po prostu za ciężka bryczka, ale Rowena szybko udowodniła, że wcale nie, kiedy spontanicznie przeszła w galop. Val  szybko ją ogarnęła i ustaliła spokojne tempo. Poruszały się po łące raz na rysunku koła, innym razem wyjeżdżając narożniki stworzyły prostokąt, co jakiś czas zmieniały kierunek. Rowena dobrze reagowała na sygnały, chociaż czasami trzeba jej było powtarzać z uproszczeniem, bowiem nie bardzo wiedziała co się od niej wymaga. Mimo to widać było, że się stara i chce pracować, a to najważniejsze. Po tej rozgrzewce Val po raz pierwszy skierowała kuckę na slalom, trochę zwalniając, żeby zdążyć wydawać odpowiednie polecenia – w końcu pierwsza próba była ważna. Wena wolała biec szybciej, ale zaakceptowała taką decyzję. Kiedy przyszła pora na minięcie pierwszego pachołka Wena nie protestowała, pięknie ominęła przeszkodę, utrzymując stałe tempo. Zaraz wykręciła na drugą stronę by minąć kolejną. Była przy tym trochę sztywna, ale zrzuciłam to na zdenerwowanie nowym ćwiczeniem. Do końca slalomu poruszała się trochę niepewnie, ale robiła dokładnie to, o co prosiła ją Val.  Kiedy skończyły Wenka parsknęła, rozluźniając się i lekko przyspieszyła. 
Po chwili przerwy spróbowały ponownie. Tym razem kucka wiedziała już o chodzi i co powinna zrobić, dlatego przejechała przez slalom z większą pewnością siebie. Trzeci raz spróbowały od drugiej strony, co z początku lekko zaniepokoiło klacz, ale już po ominięciu drugiego pachołka zrelaksowała się i nawet zgodziła się, żeby nieco przyspieszyć. 
Val zadowolona z efektów dała jej przerwę, kiedy stępowały sobie po łące nie robiąc absolutnie nic poza tym. Później dała Wence sygnał, by ta się skupiła, bo zaraz będzie się coś działo. Klaczka nastawiła uszu, a zaraz potem otrzymała impuls do zagalopowania. Zadowolona ruszyła z kopyta z taką prędkością, że gdyby nie oparcie, Valentine pewnie spadłaby do tyłu. Zaraz jednak kucka się uspokoiła i pozwoliła się prowadzić wolniejszym galopem. Na slalom w tym chodzie się nie zdecydowały, ale robiły wolty i zmiany kierunku przez przekątne oraz proste. Kiedy zwolniły już do kłusa przejechały przez pachołki jeszcze raz i wyszło im to idealnie. Wena była już z nimi zapoznana, nie bała się ich i wiedziała jak sobie radzić. 
- No dobra, to możemy już wracać – powiedziała Valentine, a ja oczywiście musiałam zebrać te piękne stożki. Ale żeby nie było – zaraz wpakowałam je na tył bryczki. Stępikiem wróciłyśmy do stajni, a że droga specjalnie krótka nie była to Wena zdążyła odetchnąć. Zaraz odczepiłyśmy powozik, a klacz zaprowadziłyśmy do boksu, gdzie pozbyłyśmy się uprzęży.  Dostała jeszcze marchewkę za wzorowe zachowanie. 

piątek, 22 lipca 2016

25. (skoki) Vratislava

Valentine - Vratislava

Vrati była dziś cały dzień na padoku, więc kiedy razem z Val sprowadziłyśmy ją wieczorem do stajni, wyglądała jak siódme nieszczęście. Dobrze, że przynajmniej miała dobry humor i pozwoliła nam się sprawnie wyczyścić. Ja z lewej, Valentine z prawej i machając szczotkami uporałyśmy się ze wszystkimi zaklejkami. Potem jeszcze tylko kopytka i mogłyśmy zakładać sprzęt. 
Kiedy klacz była gotowa do jazdy otworzyłam drzwi boksu, a Val wyprowadziła ją na korytarz i dalej – na halę. Uznałyśmy, że tak będzie lepiej, bowiem na dworze panował okropny upał, mimo iż zegar wskazywał już dziewiętnastą. 
Włączyłam klimatyzację, a w tym czasie Val wsiadła i poprawiła sobie strzemiona. Zaraz później ruszyła stępem. Klacz zachowywała się nad podziw dobrze – od początku szła grzecznie we wskazanym kierunku, nie merdała łepetyną i reagowała na pomoce. Zdałam sobie sprawę, że po raz ostatni widziałam ją na jeździe jakieś cztery miesiące temu i przez ten czas zrobiła ogromne postępy. 
Obserwowałam ją uważnie, wyciągając z magazynku drągi i ustawiając je na ziemi w odpowiedniej odległości – łącznie pięć sztuk. Tymczasem Valentine starała się jak najlepiej jak potrafiła urozmaicić klaczce jazdę. Robiła w tym celu wiele prostych figur ujeżdżeniowych, głównie wolt i serpentyn, ale przechodziły także przez przekątne, zatrzymywały się, robiły zwroty na zadzie i przodzie oraz cofania. Byłam zaskoczona postawą Vrati, która cierpliwie wykonywała polecenia i nawet się przy tym nie skrzywiła. Nie do końca wyszło jej pierwsze cofanie, ale niemal natychmiast poczyniła kolejną próbę i osiągnęła sukces. Val poklepała ją i po kilkuminutowym rozstępowaniu przeszła do kłusa. Samo przejście nie było piękne, nieco chaotyczne, ale klacz naprawiła swój wizerunek pięknym kłusikiem. Poruszała się żwawo, z gracją i dostojnością. Zaczęła się ładnie zbierać, podstawiła zad, a jedno jej ucho ciągle zwrócone było ku amazonce. Od razu reagowała na każde najmniejsze stuknięcie łydką czy przemieszczenie ciężaru ciała. Nie miała problemu z tempem – zwalniała kiedy ją o to proszono i w ten sam sposób przyspieszała. Val przez kilka okrążeń bawiła się z nią w następujący sposób: na krótkich ścianach zbierała klacz, a na dłuższych dawała jej trochę luzu i przyspieszała, wyciągając chód. Później nastąpiła zmiana przyporządkowania tempa do ściany. Kiedy zmieniły kierunek skupiły się bardziej na żuciu z ręki, co nie do końca wychodziło, ale Vrati naprawdę się starała. Jak nie ten sam koń. 
Kiedy porządnie się rozgrzały przyszedł czas na galop. Przeszły do niego w narożniku, by mieć pewność co do odpowiedniej nogi. Przejście podobało mi się i Valentine chyba też, bo na głos pochwaliła klacz. Dała się jej wyszaleć, ale gdy zaczęła przesadzać zjechały na mniejsze koło. Fajnie było widzieć jak bardzo Vratisalava zrobiła się elastyczna i jak pięknie wyginała się na tym kole (cały czas będąc lekko, odpowiednio zganaszowaną). 
Kiedy zaliczyły galop na obie nogi zwolniły do kłusa i najechały na ustawione przeze mnie drążki. Val pilnowała by klacz nie uciekła na bok, dodatkowo zastosowała lekki impuls, dodając gniadej energii. To było jedyne czego potrzebowała, bo pokonała przeszkodę pięknie. 
- Pójdę po chłopaków, żeby ustawili ci parę stacjonat – powiedziałam z uśmiechem, kiedy Vratislava pięknie przejechała drążki z drugiego najazdu i została poklepana.
Akurat nawinęli mi się Chris i Evan. Bez większego sprzeciwu udali się za mną na halę i zaczęli sprowadzać stojaki z magazynku, zaraz potem drągi, a później łączyli je  wedle mojego widzimisię. 
Parkur był gotowy, a Vrati rozgrzana. 
- Nie będę Ci mówiła co robić, bo wiesz najlepiej. Ja tylko patrzę i podziwiam.
- Inaczej sobie tego nie wyobrażałam – odparła z udawaną obrazą, po czym zaśmiała się i w tym samym momencie płynnie przeszła w galop ze stępa.
Krzyżaczek nie był duży, ale na rozgrzewkę skokową idealny. Vrati strasznie się na niego napaliła i po raz pierwszy widziałam dziś u niej nieposłuszeństwo. Nie dała się zatrzymać, a gdy Val próbowała – klacz zaczęła machać głową i wyrywać wodze. Przeskoczyły w dziwnym, koślawym stylu, ale amazonka się nie przejmowała, tylko konsekwentnie utrzymywała równe tempo i skierowała konia na niską stacjonatkę. Miała może 50 cm. Kiedy Vrati zaczęła odstawiać to samo, Val zamiast na przeszkodę zjechała na koło i zrobiła dwie karne rundki. Jednak po tym klacz i tak wariowała przed skokiem. Ale Val zastosowała ten sam manewr. Vratislava w końcu zrozumiała lekcję i uspokoiła się. Na przeszkodę najechała ładnie i bez szaleństw. Po skoku została pochwalona i mogła od razu atakować kolejnego krzyżaka. Poszło jej ładnie. Przy następnej przeszkodzie znowu jednak zaczęła zdradzać objawy dzikiego mustanga, a Val znowu skierowała ją na karne kółko. I podziałało. Skoczyły jeszcze dwie niskie przeszkódki, po czym chłopcy stajenni zostali grzecznie poproszeni o podwyższenie drągów.
Valentine w tym czasie stępowała, a raz zatrzymała się i próbowała namówić klacz na rozciąganie szyi przez odwracanie pyszczka aż do strzemion. Na początku klaczka nie była chętna, ale później dała się przekonać.
Kiedy Valentine zobaczyła, że parkur jest gotowy zrobiła pół okrążenia w kłusie, po czym zagalopowała. Po chwili zabawy w zmienianie tempa stwierdziła, że mogą jechać w miarę szybko i dadzą radę. Tak najechały na stacjonatę (100 cm). Vrati wybiła się aż za mocno, ale w odpowiednim miejscu i przeleciała nad przeszkodą jak ptaszek. Zaraz poprawił się jej humor i jeszcze żwawiej wjechała na drogę prowadzącą do oksera (105 cm). Valentine była skupiona i nie odpuszczała ani na sekundę, wiedząc, że tej kobyłce nie wolno zanadto ufać. Byłe lekko niepoczytalna podczas skoków. Nie mniej jednak okser pokonała w niesamowitym stylu, mając w zapasie jeszcze z pół metra. Miała okazję zaprezentować się jeszcze lepiej, kiedy po krótkiej przerwie przyszła pora na doublebarre'a o wysokości 115 cm.  Podeszła do sprawy ambitnie, ale z głową. Nie rozpędzała jak jak maszyna, ale widać było napięte mięśnie, postawione na baczność uszy i ten wzrok łaknący adrenaliny. Przeskoczyła bez błędnie, pięknie podkurczając kopyta pod brzuch i wyciągając głowę przed siebie. Widziałam to z boku i byłam pod wrażeniem wyglądu Vrati podczas tego skoku – idealny obrazek, niczym wyjęty z podręcznika jeździeckiego. 
Przeskoczyły kilka stacjonat nie większych niż 110 cm, po czym na chwilę zwolniły do kłusa, żeby odsapnąć przed większymi. W tym czasie też nie były bezczynne, bo ciągle wykręcały jakieś woltki, zmieniały kierunek, albo wjeżdżały na koło i do znudzenia ćwiczyły żucie z ręki. 
W końcu Val dała klaczy ostatnie dwie minuty kłusa na luźnej wodzy, po czym delikatnie ją zebrała i zagalopowała. Chwila na przypomnienie sobie sytuacji i już po chwili najeżdżały na oksera (120 cm). Vratislava po przerwie była pełna energii i gdyby mogła przeskoczyłaby sam stojak, dlatego ta przeszkoda nie była dla niej problemem. Val tez to wiedziała, dlatego skupiała się na poprawie techniki klaczy, chociaż według mnie do poprawy już nic nie zostało. Postawiły na dokładność, a dokładnie było. Dalej czekał na nie szereg złożony z dwóch stacjonat o wysokości 130 cm. Vrati lubiła przez nie przeskakiwać kiedy między nimi miała miejsce na jedną foulę, a tu niestety musiała skoczyć od razu po wylądowaniu. Mimo to poradziła sobie świetnie i z energią. Jedyne co, to straciła trochę tempo i nie odzyskała go zanim musiała już wyskakiwać do oksera (130 cm), dlatego skok się jej nie udał. Nie strąciła poprzeczki, która zadrżała uderzona kopytem, ale to już zupełnie wybiło ją z rytmu. Zdenerwowała się i bryknęła, a Val pozwoliła jej na wolne okrążenie, by odzyskała pewność siebie. Później przeskoczyła kilka mniejszych przeszkód (100-115 cm), a kiedy miała pewność, że klacz jest gotowa – postanowiła powtórzyć sekwencje: szereg, okser. 
Tym razem Vrati nauczona doświadczeniem bardziej się pilnowała i była też pilnowana przez Valentine. Oglądałam je z zapartym tchem, zapominając jak się oddycha, ale udało się! Vratislava doskonale poradziła sobie ze stacjonatami ułożonymi na skok-wyskok, a potem posiłkowana impulsami od amazonki nie wybiła się z rytmu przed przeskoczeniem oksera, który także poszedł jej rewelacyjnie. Klaczka została wyklepana za wszystkie czasy. Przeskoczyły jeszcze przed doublebarre'a, ale robiło się późno, a Vrati powoli traciła energię, więc Val postanowiła „skończyć na dobrym”. Zwolniła do kłusa, a po kilku okrążeniach na luźniejszej wodzy do stępa. Wtedy też pokazywała mi jak pięknie Vratka reaguje na dosiad – można nią było sterować bez użycia wodzy, a ona szła w dokładnie tym kierunku, o który prosiła ją amazonka. Połaziły sobie po hali, a kiedy były już rozluźnione i gotowe na odpoczynek Val zeskoczyła na ziemie. Odpięła popręg, który przerzuciła na siodło, żeby nie szlajał się po drodze po ziemi. Odprowadziłyśmy klaczkę do boksu, gdzie uwolniłyśmy ją ze sprzętu i podarowałyśmy kilka cukierków. Czaprak był trochę mokry, więc poszłam wywiesić go na płot, a Valentine zabrała całą resztę do masztalerki. 

24. (teren) Tenerife Sea, Jasmine Victory, Hulkbuster

Ruska - Tenerife Sea (Avalon)
Megan - Jasmine Victory
Audrey - Hulkbsuter

Dopiero na pod koniec lipca świat wrócił do normy, a stajnia zaczęła funkcjonować nieco aktywniej poza pojedynczymi treningami i lenieniem się na pastwiskach. Ale dzięki takiej labie konie nabrały energii, były chętne do jakiejkolwiek pracy z powodu wszechobecnej nudy i słuchały się bardziej niż zwykle. 
Pomyślałam, że w sumie fajnie byłoby się wybrać w teren. Siedziałam akurat wówczas na ganku, a z domu wyszła Megan. Przeciągnęła się, po czym nasunęła kapelusz kowbojski na czoło, by nie raziło jej grzejące naprawdę mocno słońce. 
- Uroki Kalifornii – powiedziała, kiedy zdała sobie sprawę w mojej obecności. Nie byłam pewna czy jest zadowolona, czy właśnie narzeka.
- Mogłybyśmy wziąć konie i pojechać w teren nad jezioro. Co Ty na to?
- O widzisz. Wreszcie gadasz z sensem, Ruska. Wezmę Vicka, przyda mu się porządny galop po lesie.
- To ja podkradnę Fridzie Avalona. Ona i tak jest teraz na wakacjach.
- No i dobra. To widzimy się za 10 minut przy bramie, stoi?
Skinęłam głową i podniosłam się z bujaczki. Wtedy zorientowałam się, że mam na sobie strój mocno nie jeździecki, ale tak bardzo nie chciało mi się przebierać…
- Hej, Meg!
- Co?!
- Możemy na oklep?!
- Niech będzie!
Cudownie. Cała w skowronkach pobiegłam do stajni i po drodze łapiąc z wiadra przy drzwiach marchewkę, ruszyłam do boksu Avalona. Siwek stał sobie grzecznie i wcinał sianko. Z początku łypnął na mnie trochę nieufnie, ale kiedy zobaczył co dla niego mam – zmienił nastawienie.  Trochę się już znaliśmy, więc nie był zły, kiedy weszłam do środka i zaczęłam go czyścić. Przy okazji wymiziałam go po pyszczku i wtedy już oboje byliśmy zupełnie szczęśliwi. 
Ogier nie był ani trochę brudny, najwyraźniej ktoś z Jego fan klubu już go dziś szczotkował. Poszłam więc po ogłowie, gdzie spotkałam Megan robiącą dokładnie tę samą rzecz. Ale w pomieszczeniu przebywała także Audrey, czyszcząca siodło Hulka. 
- Co wy dwie planujecie? - zapytała, zerkając na nas spod byka.
- Jedziemy w teren. Na oklep. Nad jezioro. Chętna? - Megan od razu wyrwała się do odpowiedzi i wyszczerzyła zęby.
- W sumie… Ale teren na Hulku bez siodła to czysta głupota, także biorę cały sprzęt.
- To za pięć minut przy wyjściu!
Widziałam jak Megan idzie na koniec stajni do swojego rumaka, a za chwilę to samo robi Drey. Tamte koniska nie były tak grzeczne i nie chciały stać w miejscu, podczas gdy Avi spisywał się doskonale. Szybko założyłam ogłowie i wyprowadziłam mojego pięknego wierzchowca przed stajnię, gdzie znajdowały się drewniane schodki, zrobione przez naszych dzielnych stajennych. 
Nie ruszył się, kiedy wsiadałam, a starałam się to zrobić jak najdelikatniej. Siedziałam już na nim dwa razy – raz na rozprężali podczas zawodów i raz rozstępowywałam go po jeździe. Ale nigdy bez siodła. Boże, jaki on był wygodny! <3 
Zadowolona ostrożnie zebrałam wodze, trzymając go na lekkim kontakcie, ale bez szaleństw. Sterowałam łydkami i dosiadem, a równie dobrze, mogłabym właściwie trzymać go za grzywę. Ale zła Fri obcięła mu ją tak, że w sumie nie było za co trzymać… 
Nieważne! Megan i Audrey właśnie nadjechały na pięknych ogierach! Victor był stosunkowo grzeczny, jedyne co robił to wyrywał wodze, próbując łapać źdźbła trawy. Hulk natomiast szedł nieco pijanym krokiem, z łbem dumnie uniesionym i miną „tralalala, nie słucham cię!”. Jednak znałam Audrey na tyle długo, żeby wiedzieć, iż jego nastawienie szybko się zmieni. Stanowili dobraną parę, chociaż na razie tego nie było widać. Wierzcie mi na słowo.
Właście tak wyruszyłyśmy w nasz teren! Trzy pannice z rozwianym włosem i trzy majeestatyczne rumaki, siwy, kary oraz gniady. Bo Hulkowi się pojaśniało na lato. 
Jechałyśmy obok siebie (Vic i Meg w środku), ponieważ szeroka piaszczysta alejka nam na to pozwalała. Po obu stronach rosła bujna trawa z mnóstwem przeróżnego kwiecia i  co za tym idzie – całymi hordami owadów. Koniska narzekały, machały ogonami i łbami, chcąc pozbyć się natrętnych insektów, a my mogłyśmy jedynie nieco przyspieszyć marsz, żeby oddalić się od łąki. Nasz stęp był naprawdę żwawy, a konie chętnie szły przed siebie, bez żadnej dodatkowej zachęty. Oj znudziło się im padokowanie… 
Hulkbuster powoli się cywilizował, głowę trzymał już na normalnym  poziomie, chociaż ciągle od czasu do czasu zapierał się, chcąc iść w innym kierunku niż pragnęła tego Drey. Z biegiem czasu i to sobie odpuścił. Musiałyśmy jednak dotrzeć do głównej drogi, aby móc podziwiać widok Hulka idącego jak koń. 
Avalon tuptał sobie jak stępujące, czterokopytne marzenie. Mięciutki, wygodny jak babciny fotel i grzeczny tak bardzo, że nie chciałam już nigdy z niego zsiadać. Wystarczył lekki sygnał łydkami żeby skręcił, odbił trochę od Vicka (czasami szli za blisko siebie i zderzałyśmy się z Meg nogami) czy zmienił nieco tempo. 
Sam szanowny Victor naprawdę pozytywnie mnie zaskakiwał i nie szalał. Czuł, że musi być grzeczny, bo wtedy czeka go nagroda. Z początku jeszcze trochę się buntował, ale Megan fajnie go sobie podporządkowała i teraz nie miała już z nim żadnych problemów. 
W spokoju plotkowałyśmy sobie i gawędziłyśmy o niczym. Jechałyśmy jednak poboczem wyasfaltowanej drogi, na której rzadko, bo rzadko, ale jednak jeżdżą samochody i inne pojazdy. W pewnym momencie musiałyśmy ustawić się w szereg, bo pobocze trochę się zwęziło. Pierwszy szedł Hulk, jakiś kawałek za nim Vic, a na końcu Avalon. 
Kiedy przejeżdżało tamtędy normalne auto nie było problemu, ale kiedy nagle śmignął obok nas motocykl – Avi odskoczył przerażony. Utrzymałam się, łapiąc się tych szczątków grzywy, a minutę później nie pamiętaliśmy już co się stało i dreptaliśmy dalej. 
W końcu wjechaliśmy do lasu! Wiedziałyśmy, że jest bezpiecznie, więc ruszyłyśmy kłusem na sygnał Drey – bo ona ciągle prowadziła nas zastępik. Jak Hulk wystrzelił tym „kłusem” to konie prawie pogubiły podkowy, ale okazało się, że to tylko tak z radości i po około stu-stupiędździesięciu metrach tempo się ustabilizowało. Może był to bieg szybszy niż trucht, ale jeszcze mieścił się w normach. Vic trochę szalał. Megan musiała mocno go pilnować i niemal bez przerwy pouczać. Było ciężko, ze względu na brak siodła, ale kto da radę jak nie Meg Summers?
Mój konik słuchał się w 100% i nie mieliśmy żądnych problemów. 
Kłusowaliśmy tak sobie po tych leśnych kniejach, czasami na chwilę zatrzymując się na rozdrożach, żeby ustalić kierunek – na dobrą sprawę, żadna z nas nie pamiętała drogi nad jezioro, ale wymieniłyśmy się szczątkowymi informacjami i jakoś ustaliłyśmy co dalej. Podczas takich przerw Vic się wkurzał, ale w miarę pomagało ruszenie.
Pozwoliliśmy sobie na odrobinę galopu, kiedy wjechałyśmy na prostą jak drut alejkę z fajnym podłożem. W zastępie z dużymi odstępami, żeby konikom się nie udzieliło szaleństwo. Vic i Hulk mieli nasze działania profilaktyczne w nosie i i tak dali się ponieść emocjom. Jeden z  drugim zasadził po mocnym bryku z krzyża i poszli w długą, próbując się ścigać. Meg miała kilka powodów do narzekania, zwłaszcza od kiedy odkryła, że Victor strasznie wybija, a kiedy nie ma się pod tyłkiem chociaż poduszki to jazda przestaje być taka przyjemna. Nie mniej jednak trzymała się dzielnie i po tych kilku setkach pędzenia ile fabryka dała – udało się jej zwolnić. Wymruczała pod nosem kilka niecenzuralnych słów, ale usłyszałam jedynie końcówkę, bo Avalon patatajał sobie w dokładnie takim tempie, jakiego sobie życzyłam. I za to już zaskarbił sobie moja dozgonną miłość. One z nietęgimi minami, ja z ogromnym uśmiechem – ruszyłyśmy dalej. Według naszych obliczeń jeziorko było już blisko, więc poruszałyśmy się niewymagającym kłusikiem. 
I nie uwierzycie… zobaczyłyśmy jezioro! Tak! Nasz cel został osiągnięty!
Jeszcze nie wierzące we własne szczęście znalazłyśmy dogodną drogę na plażę. Akurat trafiłyśmy na łagodny brzeg z płycizną sięgającą kilkunastu metrów w dal. Zadowolone i spragnione ochłody (bo nie wspominałam, ale było wtedy jakoś powyżej 30 stopni, więc trochę się topiłyśmy) ruszyłyśmy w stronę wody! I już wszystkie trzy konie miały wejść do jeziora w tym samym momencie, kiedy Avalon zrobił STOP! I stwierdził, że on się wody boi i nigdzie nie idzie. Mnie tak jakby trafił wewnętrzny szlag, a dziewczyny nabijały się w mojej miny, kiedy ich koniki beztrosko wlazły sobie kopytkami do orzeźwiającej wody i wesoło się ochlapywały. Avi nie zamoczył nawet pół kopytka (nawet ćwierć kopytka!) bo przecież woda gryzie! Zje go! 
W ciągu piętnastu minut próbowałam niezliczoną ilość razy namówić go, żeby jednak skorzystał, bo będzie mu chłodniej, lepiej, bo tak jest fajnie, ALE NIE! Uparł się. Za dwudziestą próbą w końcu zlitował się nade mną na tyle, że wszedł… no ja wiem… jakieś 3 centymetry – sukces… 
- To nie sprawiedliwe – jęknęłam.
Hulk i Vic praktycznie już pływali, ten pierwszy miał wodę do brzucha – Drey nie pozwoliła mu wejść dalej w trosce o sprzęt, ale gdyby nie to to byłby już na środka jeziora szczęśliwy i mokry. 
- To zejdź z niego i sama wejdź, tłumoku! - potraktowała mnie przyjacielską radą Megan.
- Ale co jeśli ucieknie?
- Eh… dobra, zamienimy się na chwilę.
Wyszła na brzeg ociekająca  niczym wodna rusałka i zeskoczyła z grzbietu karuska. Avalon bał się nawet do niego podejść, więc wymieniłyśmy się wodzami na odległość. Jakoś wskoczyłam na Vica i szczęśliwa jak dziecko wgalopowałam do wody, rozchlapując ją dookoła. Konik też bawił się przednio. Pobiegaliśmy sobie po mieliźnie, dwa razy zapuściliśmy się trochę głębiej, ale zaraz napomniała mnie Meg, która chciała już odzyskać rumaka. Z resztą i tak musiałyśmy już wracać. 
Każda dosiadła swojego konia. W ogóle Avi dostał paraliżu, kiedy usiadłam na niego i kropelki ze mnie zaczęły spływać mu po grzbiecie. Stał jak zmrożony, uszy po sobie i nie wiedział co zrobić. Udało mi się go uspokoić, a kiedy Drey i Megan po raz ostatni się ochlapały – ruszyłyśmy w drogę powrotną. Ale po co jeździć sprawdzonymi drogami, skoro można improwizować?
Ale przynajmniej było nam i koniom chłodniej, więc mogłyśmy kluczyć po tych dzikich lasach we względnym komforcie. 
Po dłuższej chwili stępiku ruszyłyśmy kłusem. Konie aż się do tego trwały, za sprawą wody posiadły nową energię, która koniecznie chciały wykorzystać tu i teraz. Ten niewinny kłusik bardzo szybko przerodził się w galop, bo nie miałyśmy już sił ich utrzymać. Co prawda ten galop był już fajny, lekki i co najważniejsze – kontrolowany, więc stwierdziłyśmy, że okej. Niech sobie galopują i się zmęczą. 
Jak na złość nie chciały się zmęczyć i zaczęłyśmy się z tego nawet śmiać, bo według naszych obliczeń powinny zwolnić do kłusa już pół kilometra wcześniej. Po kilku kolejnych minutach ciągnęły już chyba tylko nam na złość. Coraz słabiej, coraz wolniej, Avi galopował już praktycznie w miejscu, ale nie zamierzał się poddać. W końcu zdecydowałyśmy, że skrócimy ich męki i nie damy im wyboru – tak oto przeszłyśmy do kłusika, a w domu byłyśmy dwa razy szybciej niż zajęła nam podróż nad jezioro. 
Przez bramę przejechałyśmy stępikiem na luźnych wodzach. Koniska były wykończone, ale szczęśliwe. Podobnie jak my. A nasze ubrania dawno wyschły już po drodze i zdążyłyśmy zapomnieć, że w ogóle były mokre. 
Podjechałyśmy pod samą stajnię – żeby złapać trochę cienia. Tam Drey zdjęła Hulkowi siodło, po czym odwiesiła ja na płot, ja trzymałam Vicka i Avalona, podczas gdy Megan pobiegła po kantary trzech panów. Kiedy wróciła zdjęłyśmy też ogłowia, a kiedy były już gotowe – wypuściłyśmy ja na pastwiska. Akurat był tam też Dramat, więc chłopaki mogli się po integrować w czwórkę. Tymczasem my odłożyłyśmy sprzęt do masztalerki i weszłyśmy do kuchni nad stajnią. Błogosławiony ten, kto zostawił w lodówce dużą butlę coli. 

Ślub Friday i Avery'ego :D

Ślub Fridy Tasarov & Avery'ego Barlowa

Panowie ostro zabalowali na wieczorze kawalerskim Avery'ego. Wrócili do domu koło piątej rano, a kiedy przyszedł czas by nakarmić konie, żaden ze stajennych nie był w stanie ruszyć się z łóżka, dlatego to Ja, Megan i Nat musiałyśmy przejąć ten obowiązek. Na szczęście koni mieliśmy ostatnio jakoś tak mało, dlatego wyrobiłyśmy się w piętnaście minut. Dziewczyny poszły spać dalej, ale ja jako pierwsza druhna miałam jeszcze parę spraw do załatwienia. Chociaż byłam tylko odrobinę przytomna udało mi się dojść do kuchni, zrobić sobie tosty z nutellą i po raz setny dokładnie przeczytać każdy punkt starannie wypisanego w notesie planu zajęć. Większość prac zostało wykonanych. Zerknęłam na zegarek, który wskazywał ósmą szesnaście, a dosłownie kilka sekund później usłyszałam pukanie do drzwi. Podbiegłam truchcikiem, żeby nikt nie zdążył się obudzić, a na progu zastałam Harry'ego, Vienne, Emilie i paru naszych pracowników, którzy wybrali pracę na rancho albo w jeszcze innym miejscu zamiast w Echo. 
- O jak super, że jesteście! - pisnęłam szczęśliwa i zabrałam się do przytulania każdego po kolei.
- Gdybyś potrzebowała pomocy to także się piszemy – zaproponowała Em, ale zaprosiłam ich do kuchni i wstawiłam wodę.
- Niee, na razie wszystko ogarniamy. Ale dzięki, serio. Za godzinkę budzę Fri i jedziemy do tego hotelu obok kościoła upewnimy się, że wszystko gra, a potem będziemy się stroić. - Wyszczerzyłam się. - A no chyba, że ktoś chciałby się przejechać do Lidera, żeby im pomóc z końmi. Bo Miśka zgodziła się nam pożyczyć Orina do bryczki dla młodych i kilka arabków do obstawy.
- To ja pojadę – zgłosiła się Vienne, a chwilę później Harry zdecydował się do niej dołączyć.
Napiliśmy się herbaty i trochę pogadaliśmy, później pokazałam dziewczynom suknię panny młodej i kiecki dla druhen, a jeszcze później przeszłyśmy się do stajni, żeby wypuścić konie na padoczki. Cały dzień miał z nimi być Francis, doglądając interesu.  Wątpiłam, że potrafi, dlatego wyznaczyłam kilka osób, żeby co trzy godziny przyjeżdżały na niezapowiedziane kontrole…
Wybiła godzina dziewiąta. 
Udałam się na górę i bez pukania wlazłam do pokoju Friday, która spała dziś sama. Avery i reszta wybrali pokoje w domku gościnnym, mądrze przewidując, że nie wyśpią się w domu. 
- Pobudka, księżniczko! - zaświergotałam jej nad uchem i gdybym w porę się nie odsunęła, dostałabym porządny cios w szczękę. Zaraz jednak „księżniczka” oprzytomniała i w sekundę podniosła się do pozycji siedzącej. Na jej twarzy malowało się czyste przerażenie.
- To dzisiaj… - wyszeptała bardziej do siebie.
- Dzisiaj, dzisiaj, kochanie! No już, za pół godziny mamy być w hotelu.
Ale nie ruszyła się z miejsca, więc przysiadłam sobie obok i potrząsnęłam ją za ramiona. 
- Cieszysz się, pamiętasz?! Jesteś szczęśliwa! Powtórz!
- J-jestem szcz-częśliwa – odpowiedziała jąkając się.- Boże, tam będzie tyle ludzi, ja nie dam rady…
- Fri, przerabiałyśmy to – powiedziałam bojowym tonem. - Tak, będzie tam sporo ludzi, ale ci wszyscy ludzie będą ta dla was, bo są waszymi przyjaciółmi i chcą z wami świętować, tak?
- Tak…
- No. To teraz ubieraj się i schodź na śniadanie!
Skinęła głową, a ja zeszłam na dół, mając nadzieję, że usłyszę, kiedy zechce wymknąć się przez okno. Usłyszałam natomiast takie jakby gruchnięcie ciężarówką o ziemie. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam moją siostrę! Natychmiast wcisnęłam się w pierwsze lepsze buty i wybiegłam na powitanie. Kiedy w końcu się od siebie oderwałyśmy zauważyłam Fri, powoli i bardzo cichutko wychodzącą na zewnętrzny parapet. 
- WRACAJ DO SIEBIE I ZA MINUTĘ WIDZĘ CIĘ W KUCHNI! - krzyknęłam, a przerażona prawie straciła równowagę, ale szybko się ogarnęła i wróciła do pokoju. Na straży postawiłam Emilie.
Pierwszym, co przywitało nas w Echo, była prawie-latająca panna młoda. Trzeba przyznać, niecodzienny widok. W sumie to tak nas wszystkich zamurowało, ze nawet nie zwróciliśmy uwagi na komitet powitalny w postaci mojej siostry. Ogarnęłam się dopiero, gdy Ruska rzuciła mi się na szyję.
- Niezłe zamieszanie tu macie... - Skomentowałam, nadal nie mogąc wyjść z podziwu dla Fri i jej umiejętności zachowania równowagi.
- Nie będę mogła z niej spuścić oka ani na sekundkę, bo zaraz ucieknie... - Wywróciłam oczami. - Ale no dobra, zapraszam do środka, jak głodni to śniadanie jakieś tam jest... Za piętnaście minut jadę z Fri juz do tego hotelu, a potem czekamy jedynie na sygnał, siostro. Jeśli chcesz to jedź z nami... właściwie to błagam jedź z nami.. ja sobie z nią sama nie poradzę.. a reszta już sobie dojedzie do kościółka, transport załatwiony... To co? - popatrzyłam na nią błagalnie. 
- Jasne, tylko daj zjeść! Ktoś jeszcze z nami tam jedzie? W ramach... dodatkowej obrony?
Nim w ogóle Ruska zdązyła się zastanowić, za ręce zaczęła nas szarpać Khaleah. Tak długo, dopóki nie zwróciłyśmy na nią uwagi.
- Dlaczego jakaś pani biegnie na bosaka do stajni? - Zapytała, wskazując na dziewczynę, która biegła z taką prędkością, ze tylko Q byłby w stanie ją dogonić.
- No cholera jasna - warknęłam pod nosem. - To... to wy ten, idźcie zjeść, a ja ją złapię i chyba zwiążę i nie wiem co dalej.
Ruszyłam galopem za uciekinierką i próbowałam ją dogonić przez cała stajnię, pościg trwał dalej wzdłuż padoków, aż w końcu znalazłam dobry skrót żeby przeciąć jej drogę i znienacka zeskoczyłam z dachu garażu prosto na nią. Poturlałyśmy się po trawniku, aż zatrzymał nas płot pastwiska. 
- Jeśli zrobisz to jeszcze raz, przysięgam na Odyna, że przywiążę cię do krzesła i będziemy cię tak wszędzie nosić! Nawet na ołtarz!
Ta wizja wydała jej się równie przerażająca, więc powoli skinęła głową. Pomogłam jej wstać i mocno trzymając za ramię, zaprowadziłam ją do domu. Nie mogła nic przełknąć, więc tylko siedziała i czekała. W końcu byłyśmy gotowe, więc Det zabrała kiecki, ja zabrałam Fri i udałyśmy się do garażu. Zdecydowałyśmy się wziąć nasza stajenną toyotą i zgrabnie zapakowałyśmy się do środka. Uroczystość miała odbyć się w uroczym, niedużym kościołku znajdującym się tuż nad brzegiem oceanu. Nasz hotel, w którym miało odbyć się wesele, stał właściwie jeszcze bliżej wody, a z duużego tarasu można było po schodkach zejść na plażę. Udałyśmy się do recepcji hotelu, żeby wskazano nam pokoje. W międzyczasie przybył manager, który oprowadził nas po przygotowanych salach i pokojach dla gości, kiedy tylko odłożyłyśmy nasze rzeczy. Pierwsza część przyjęcia miała odbyć się w ogromnej balowej sali, prześlicznie przystrojonej kwiatami. Właśnie rozstawiano tam okrągłe stoliki i krzesła, montowano scenę dla wynajętego zespołu… Wszystko było zupełnie pod kontrolą, dlatego ze spokojem mogłyśmy udać się do pokoju panny młodej. Obsługa przygotowała wszystko o co prosiłyśmy, dostałyśmy też stolik z przysmakami. 
- Muszę skoczyć do kościoła, żeby się upewnić, że o niczym nie zapomnieli. Popilnujesz jej? - zapytałam siostry konspiracyjnym szeptem.
Po chwili niepewności zgodziła się, nerwowo zerkając na Fri, która wyglądając przez okno chyba właśnie opracowywała kolejny plan. 
- Jestem pewna, ze sobie poradzisz. - Uśmiechnęłam się od siostry, po czym chwyciłam torbę i wyszłam.
Droga do kościoła zajęła mi zaledwie pięć minut. Na szczęścia tam także prace przebiegały bez zarzutu. Dwie miłe staruszki dekorowały właśnie ławki małymi bukiecikami. Porozmawiałam z nimi chwilę, a kiedy byłam pewna, że nie mają żadnych problemów – wróciłam do hotelu. Po drodze zadzwoniłam do Vienki, która wraz z Harry'm była już w Liderze. Czyścili koniska, niedługo mieli wyruszać. Przedzwoniłam też do Megan, żeby ogarnęła pana młodego, bo intuicja podpowiedziała mi, że wciąż przebywa on w krainie snów. 
Na korytarzu spotkałam się ze spanikowaną siostrą. Nie musiałam nawet pytać co się stało… 
Razem wyruszyłyśmy na poszukiwania panny młodej, która albo zdołała uciec gdzieś bardzo daleko, albo dobrze się schowała. Po dwudziestu minutach postawiłyśmy na nogi wszystkich pracowników, którzy przeczesali każdy kąt budynku. Zrezygnowana i zmęczona bieganiną oparłam się na chwilę o otwarte na szerz drzwi tarasu i zobaczyłam dwie siedzące postacie na schodkach na plaże. Było zbyt daleko bym mogła je rozpoznać, ale pełna nadziei ruszyłam w tamtym kierunku. Kamień spadł mi z serca, gdy zobaczyłam Friday, a obok niej siedział chyba…
- Ilja? - zapytałam zdumiona.
Facet spojrzał na mnie z delikatnym uśmiechem i byłam już pewna. 
- Nie wiedziałam, że przyjedziesz, ale świetnie, że jesteś! - zawołałam wesoło, a zaraz potem wysłałam siostrze sms z informacją, że Fri została znaleziona.
- Było trudno znaleźć kogoś, kto by mnie podwiózł, ale się udało – odparł spokojnie, po czym wstał, pomagając sobie barierką. - Mój prezent nie przeszedłby przez ochronę na lotnisku.
- No domyślam się. Fri, mogłabyś łaskawie iść do pokoju i założyć swoją suknię ślubną?
Friday ciężko westchnęła, ale ostatecznie zgodziła się iść za mną, po drodze badając każdy korytarz i budując w głowie plany budynku. Ilja dostał swój pokój. 
Detalli znakomicie sprawdzała się w roli kosmetyczki. Dość szybko wyczarowała prawdziwe arcydzieło na bladej twarzyczce Fridy. Nawet ona sama była pod wrażeniem i jakoś zaprzestała prób ucieczki. Do pokoju wkrótce zapukała także zamówiona fryzjerka, która zaplotła coś czego nie umiem nazwać, ale jednocześnie coś cudownie pięknego z włosów Fri. Dodatkowo gdzieniegdzie powsadzała maleńkie białe różyczki, a więc całość prezentowała się bajkowo. Przyszedł czas na założenie sukni. 
W międzyczasie ciągle dzwoniłam do ludzi i upewniałam się, że radzą sobie z powierzonymi zadaniami. Konie były już prawie na miejscu, goście powoli się zjeżdżali. 
Khali i Remy miały rozsypywać płatki kwiatów w drodze do ołtarza w kościele i tą rolą trochę się denerwowały. Natomiast Sky wybłagała rolę ochroniarza, dzięki czemu nie musiała zakładać sukienki, a coś na kształt szpiegowskiego kostiumu, który na urodziny sprawiła jej Heilari. Dostała bezprzewodowy komunikator i kręciła się wszędzie, wypatrując zagrożeń.
Zajrzała do nas Megan, żeby zobaczyć jak nam idzie i udokumentować kilkoma zdjęciami i filmikami przygody Fridy. Na szczęście tych przygód aż tyle nie było, chociaż ręce jej drżały i co chwilę latała do łazienki. 
Ktoś zapukał, a po chwili do pokoju wsunęła się głowa Miśki. Wyszłam na korytarz żeby się z nią przywitać. Miała na sobie śliczną niebieską sukienkę.
- Jejku, wyglądasz pięknie! Przypomnij mi czemu jeszcze nie byłam na twoim ślubie?
- A o to musisz się pytać Alexa. - Pokazała język i rozejrzała się po korytarzu. - Wszystko okej na razie?
- U nas tak. A jak koniska?
- Wszystko gotowe. To znaczy wiesz, jeszcze koni moi ludzie nie ubierali, bo zanim oni wyjdą z kościoła to trochę minie, ale nie bój nic, wyrobią się na czas.
- Okej, będzie dobrze, Będzie cudownie – powtarzałam, przekonując samą siebie.
Wtedy pojawiła się uśmiechnięta od ucha do ucha Amelia.
- Mam przekazać, że Avery jest w znośnym stanie i gdyby co, to jesteśmy gotowi. Zostało dwadzieścia minut do odjazdu – powiedziała na jednym wydechu i pobiegła gdzieś.
- Okej… - westchnęłam i tak jakoś popatrzyłam na siebie i zdałam sobie sprawę, że jeszcze się nie przebrałam. Ale co tam, bryczesy były dość czyste.
Pognałam do siebie i raz dwa wcisnęłam się w lawendową kieckę, taką samą w jakiej miały wystąpić Valentine, Lilia i Natalie. Ogarnęłam włosy i  było w porządku. Fri stała przed lustrem w gotowości, a przynajmniej we względnej gotowości, bo ciągle trzęsła się jak galareta. 
- Pięć minut i wychodzimy – powiedziałam. Detalli też poszła do swojego pokoju, coby się jeszcze dopracować, a na kanapie siedziała Val.
Widząc moje wymowne spojrzenie blondynka wstała i wymknęła się na korytarz, tymczasem zaprowadziłam Fridę na kanapę. 
- Zobaczysz, to najpiękniejszy dzień w twoim życiu – powiedziałam łagodnie, uśmiechając się do niej. 
- Na razie nie jest zbyt pięknie, nie dobrze mi.
- Bo się głupia stresujesz. No już, podbródek w górę, łap bukiet i do boju, dziewczynko! - podałam jej piękny bukiecik z różyczek. - Wiedziałam, że to się kiedyś stanie. Od kiedy tylko się poznaliście – dodałam.
- Serio? - Jej wyraz twarzy nieco się zmienił, uspokoił.
- Wszyscy wiedzieli, ale potem zaczęliście się bawić w tą przyjaźń i powoli traciliśmy nadzieję… aż tu nagle…
Fri próbowała ukryć uśmiech, ale nie wychodziło jej to zbyt dobrze. Przytuliłam ją i zaraz pomogłam jej wstać, po czym poprawiłam suknie i spojrzałam na nią z pewnej odległości. 
- Idealnie – skomentowałam.
Miała na sobie nowe buty, przepiękny stary sznur pereł, który dostała tego dnia od Ilji, a który podobno należał do jej prababki, pożyczone ode mnie kolczyki oraz ozdobną srebrną spinkę z niebieskim kamieniem szlachetnym, którą ofiarowała jej Amelia. Tak wyposażona musiała zostać szczęśliwą mężatką. Zadzwoniłam do Megan, która potwierdziła, że goście są już w kościele i mamy parę minut żeby dojechać.
Detalli spotkałyśmy już na korytarzu, w długiej, delikatnej fioletowej sukni. Razem zeszłyśmy na dół, gdzie przed wejściem czekał na nas Alex w swoim Ferrari. Kiedy nas zobaczył wysiadł by otworzyć drzwi, a za chwilę później ruszyłyśmy. 
Droga zajęła nam dosłownie dwie minuty…
Pod kościołem stało tylko kilkoro ludzi z Lidera, którzy mieli jechać na konikach, a komuś przypadło powożenie Orinem. Bryczka była nieskończenie piękna, lekka, biała, przystrojona kwiatami… jeźdźcy w eleganckich strojach, konie miały też kwiaty w grzywach, wszędzie kwiaty! 
Fri zapatrzyła się na siwki, ale lekko popchnęłam ją do przodu, bo by się spóźniła na własny ślub. W przedsionku stały druhny, Khali i Remy oraz Milka. 
- A gdzieś ty była cały dzień? - zapytałam ostatniej.
- Szukałam sobie partnera – prychnęła.
- Znalazłaś chociaż?
- Trzech… - Na jej ślicznie umalowanej twarzy pojawił się uśmiech zdobywczyni. Stłumiłam w sobie śmiech i zerknęłam na Fri. Dobrze, że makijaż ukrywał jej z pewnością zielonkawe kolorki… Ścisnęłam ją za rękę, żeby dodać otuchy. Val, Nat i Lilia pewne, że wszystko gra poszły bocznym wejściem na swoje miejsca. Trochę poddenerwowane dziewczynki zaciskały dłonie na swoich koszyczkach z kwiatami. W końcu przyszedł Ilja, który miał zaprowadzić pannę młodą do ołtarza. Wtedy razem z Detalli ucałowałyśmy nasze małe cukiereczki, które miały stać się gwiazdami i szybko pobiegłyśmy tych jakże dziś często przecieranym bocznym szlakiem. Drużbą Avery'ego został Evan, jako jedyny przyjaciel tego oszołoma. Wchodząc na swoje miejsce obok druhen uśmiechnęłam się do nich, dając znać, ze wszystko gra. Det miała już przygotowane siedzisko na jednej z kilku ławek, które zaklepała sobie ekipa WM. Po drugiej stronie Miśka z Alexem i kilkoro ludzi z Lidera, z którymi znaliśmy się już kawał czasu. Dalej po obu stronach pracownicy Echo, poprzeplatani z różnymi osobami z przeszłości bliżej lub dalszej, którym Fri i Avery zdecydowali się wysłać zaproszenia. Połowy z nich zupełnie nie kojarzyłam, część znałam wyłącznie z opowieści.
W końcu wszyscy się zebrali, organista powoli zaczął grać i wtedy otwarto wrota. A za nimi były tylko te dwie małe diablice i ani śladu panny młodej. 
- Znowu? Cholera, znowu!? - wyrwało mi się i potruchtałam w bardzo niewygodnych, ale bosko pięknych butach między ławkami. Wychyliłam głowę na zewnątrz i zobaczyłam jakże piękny widok uciekającej panny młodej, która goniona przez Ilję załączyło turbodopalanie. Już ładowała się na jednego z liderowych arabków kiedy złapał ją jakiś chłopak, który chyba miał na tym koniu jechać.
- Trzymaj ją! - usłyszałam krzyczącego Ilję i oczywiście pognałam za nim.
W międzyczasie ludzie powychodzili z kościoła żeby obejrzeć show. 
Ściągnęliśmy ją z tego konia, postawiliśmy na ziemi, mocno trzymając, żeby nie uciekła po raz już któryś tego dnia i pytamy o co chodzi. Stwierdziła, że nie wie dlaczego się zgodziła, że się boi, że wraca do domu i takie tam głupoty. Zdecydowałam się na ostateczne wyjście. Ona musiała sobie porozmawiać z Averym, bo najwyraźniej tylko on mógł przemówić jej do rozumu. Zaprowadzono nas do małego pokoiku w kościele, zostawiłam tam Fri i pilnowałam drzwi dopóki Ilja nie przyprowadził pana młodego. A praktycznie niósł go nad ziemią za kołnierz, cały czas szepcząc mu coś na ucho z bardzo groźną miną. Wpuściłam go, zamknęłam drzwi i oparłam się o nie, żeby nie mogli uciec. 
Ludzie wrócili do kościoła, ponownie zajęli miejsca, wcześniej robili uciekającej zdjęcia, więc teraz pokazywali sobie fotograficzne zdobycze i generalnie panowała wesoła atmosfera. Po piętnastu minutach usłyszałam pukanie, więc otworzyłam drzwi. 
Friday i Avery wyglądali na spokojnych, trzymali się za łapki i właściwie sprawiali wrażenie pewnych siebie, co uznałam za bardzo dobry znak. Raz dwa zaprowadziłam Fri tam gdzie stac powinna i dla pewności postawiłam obok Ilji Bucky'ego, który miał bronić wyjścia. 
- Nikt stąd nie wyjdzie dopóki oni się w końcu nie pobiorą – powiedziałam tak żeby cały kościół mnie usłyszał, ale miałam już serdecznie dość gonienia Friday. Musi się mnie bać bardziej niż ślubu. To była całkiem niezła metoda.
Skinęłam głową na organistę, który z lekka niepewnie, ale zaczął na nowo grać odpowiednią melodię. Chwila skupienia, tworzyły się wrota i… uff, wszyscy w komplecie. Dziewczynki w miarę szybko pozbyły się tremy, widząc same znajome twarz i śmiało ruszyły na przód, rozrzucając płatki. Zaraz po nich ruszyła Friday i prowadzący ją Ilja. Nasz były weterynarz pilnował by panna młoda nie wykonała nagłego zwrotu i szczęśliwie doprowadził ją aż do ołtarza, gdzie przejął ją Avery, również od razu łapiąc za rękę. Zachwycony wzrok pana młodego, który przebywał wówczas w pewnego rodzaju transie, szczerze mnie rozczulał. 
Ceremonia była krótka, ale za to poruszająca i jeśli ktoś słuchał, mógł się nawet wzruszyć. Nie spuszczałam wzroku z Fri, jednak nie wyglądała już  jakby chciała uciekać, a z Averym byli w siebie wpatrzeni jak w obrazek. Dziewczyna nie potrafiła powstrzymać łez radości, a ja w końcu zdobyłam chusteczkę od Any  i podałam młodej, coby w porę uratowała makijaż. Zarówno ona jak i jej wybranek wypowiedzieli przysięgę bez zająknięcia i nie mieli żadnych wątpliwości, kiedy przyszło im powiedzieć sakramentalne „tak”. 
Stało się, od tej chwili wszystko się zmieniło i miałam 99% pewności, że zmieniło się na lepsze. Wszyscy uśmiechali się na ich widok, kiedy wychodzili razem z kościoła. Ludzie rzucili kilka garści ryżu, a usłużny Lance podsunął im skrzyneczkę z dwoma białymi gołębiami. Ptaki wleciały w górę i spuściły bombę na biednego Jaspera, któremu jednak parę dziewczyn pomogło, podarowując chusteczki. 
Bryczka z Orinem podjechała pod schody, a obok niej siwe arabki w roli obstawy. Zapakowali się do środka, a Ci co mieli samochody – pojechali za nimi trąbiąc ile wlezie. Reszta zdecydowała się iść na pieszo, bo to przecież tylko kawalądek. 
Wszyscy po drodze podziwiali konie, trochę tamowaliśmy ruch, ale wyjątkowo nikt nie miał nam tego za złe. W końcu wszyscy dotarli do hotelu, bardzo głodni zresztą, więc od razu zaprowadzono nas do stolików. Przy wejściu znajdował się czytelny plan, więc każdy z łatwością znalazł swoje miejsce. 
Kelnerzy podali pierwsze danie, które bardzo szybko poznikało z talerzy. Czekając na coś bardziej treściwego niż zupa, goście dorwali się do butelek z trunkami, które pięknie ozdobione stały na stołach. To był ten moment kiedy powinnam wstać, zwrócić na siebie uwagę wszystkich ludzi i powiedzieć coś miłego. Ciężko było się przemóc, ale pomogło mi jedno spojrzenie na młodą parę, która wymieniała między sobą szeptem jakieś miłe słówka. Wiedziałam, że Fri nie pożałuje tej decyzji i ona sama też już to wiedziała. 
Skinęłam na kelnera, stojącego przy drzwiach. To był znak by podać szampana. Kiedy każdy otrzymał swój kieliszek wstałam, a członek zespołu przyniósł mi bezprzewodowy mikrofon. No dobrze…
- Cześć wszystkim, mogę prosić o uwagę?… - zaczęłam nerwowo się śmiejąc, kiedy usłyszałam mój trochę zmodyfikowany głos. Wszystkie spojrzenia grzecznie powędrowały w moją stronę. - W imieniu naszej uroczej młodej pary dziękuję wam wszystkim za to, że tu jesteście i świętujecie ten wspaniały dzień. Friday jest moją przyjaciółką od ponad dziesięciu lat, tak, tak, przyznajemy się, kochanie. –Zerknęłam na nią, uśmiechniętą i zawstydzoną, że o niej mówię. – Pamiętam, że zarzekałaś się zostać starą panną, pilotem myśliwca, uczestniczką olimpiady. Nie do końca wyszło, ale hej, skończyłaś nawet lepiej! Powiedziałam ci dzisiaj, że od zawsze wiedziałam, że ty i Avery w końcu skończycie jako para i myślę, że nie tylko ja – spojrzałam na kilka znajomych twarzy, które pamiętały czasy, gdy Fri i Ave dopiero się poznali. - I wszyscy jesteśmy w szoku, że przez tyle lat udawało wam się być tylko przyjaciółmi! Serio, nie pojmuję jak to się wlokło! Boże, wiem, jestem beznadziejna w mowach, ale wszystko to co chcę przekazać to to, że niesamowicie się cieszę, jak wszyscy tutaj. Jesteście cudowną parą. Życzę wam żebyście już na zawsze pozostali sobą, żebyście potrafili przebrnąć razem przez każdą przeszkodę… chociaż w waszym przypadku to te przeszkody będą pewnie wybuchać, co? Dostaliście jakieś armatki? Pewnie, że tak. Wszystkiego, ale to absolutnie wszystkiego najlepszego! - Uniosłam kieliszek, tak samo jak reszta zebranych i po głośnym okrzyku „za młodą parę!” wypiliśmy szampana.
Przytuliłam Fri i uśmiechnęłam się do Avery'ego. Szczęśliwe iskierki ciągle lśniły w ich oczach i nie mogłam przestać cieszyć się z tego widoku.  Jedliśmy posiłek, rozmawiając na przeróżne tematy, ale tylko te miłe. Problemy zostawiliśmy daleko za sobą. Dziś liczyły się tylko miłe chwile i wspominanie radosnych momentów. Goście porozsiadali się wedle własnego widzimisię, wciąż zmieniając miejsca, żeby z każdym zamienić przynajmniej po dwa słówka. Do nas wkrótce przysiadła się Detalli, upewniając się uprzednio, że Loki ma oko na Ciri i Remy, które zaczęły się nudzić, więc należało się spodziewać jakiejś drobnej rozróby z ich udziałem. 
- Dużo szczęścia i radości – powiedziała mocno przytulając obydwie gwiazdy wieczoru za jednym zamachem. - To wielkie różowe pudło to od nas gdyby co – dodała z tajemniczym uśmieszkiem.
- Na waszym miejscu nie spieszyłabym się z otwieraniem – szepnęłam do Fri, mając średnio dobre przeczucia odnośnie prezentu, ale Det szturchnęła mnie w ramie, doskonale słysząc co powiedziałam.
- Nie panikuj, siorczyćko! Przecież nie chcemy tutaj ofiar, wszystko bezpiecznie, zgodnie z przepisami BHP i tak dalej, i tak dalej…
- A potem się okaże, że to bestia z Jotunheimu – westchnęłam.
- No to najwyżej uśpiona zaklęciem, bo nie warczy i nie próbuje dać nogi z kartonu.
Fri wzruszyła ramionami. 
- Powiesz mi tylko czym ją karmić i nie ma problemu – powiedziała wesoło, a siostra postała mi triumfalne spojrzenie.
- Widzisz? Nie ma problemu. A teraz idę zerknąć na stolik z deserami…
- Ale wiesz, że taka bestia dużo je? - wtrącił się Avery, który do tej pory tylko się przysłuchiwał. - Najpewniej wcina konie… - zaryzykował, a widok przerażonej miny Fridy okazał się być tego warty, jak wywnioskowałam po jego uśmieszku.
- Nie dam mu do zjedzenia żadnych koni! - prychnęła, tupnęła nogą i skrzyżowała ręce na klatce piersiowej.
- To mogę wam dać na pożarcie Alexa!
Jak spod ziemi przy stoliku pojawiła się Miśka, ciągnąca Alexa za kołnierz koszuli. Wyrwał się jej, posyłając jej mordercze spojrzenie, a potem z dumą rozprostował pogniecione ubranie. 
- Może się nie znamy za dobrze, ale dwie koniary się zawsze dogadają! - zwróciła się do Fri – Dużo szczęścia, zdrówka, pomyślności i radości! No i pożytku z męża – powiedziała melodyjnie, puszczając oczko Avery'emu, żeby nie miał jej niczego za złe. - W ogóle to musicie w końcu wpaść do naszej stajni, urządzimy sobie jakiegoś grilla. No oczywiście jak już wrócicie z miesiąca miodowego – dodała szybko. - A gdzie się wybieracie, gołąbeczki?
- Niedaleko, do Los Angeles – odpowiedziała Friday. - I to tylko na dwa tygodnie. Nie chcę zostawiać koni na dłużej…
- Ah, mam to samo. Strach zostawić te wszystkie championy z takimi patafianami – wytknęła język, zerkając porozumiewawczo na Alexa, który zniecierpliwiony wepchnął jej w usta ciasteczko.
- No, chociaż na chwilę będzie spokój – stwierdził zadowolony z siebie. - Odwiedzicie nasze stare miejscówki?- zagadnął przyjacielsko.
- Nat mówiła, że nikt już nie obserwuje naszego garażu, także czemu nie… - odparł Ave, obejmując swoją małżonkę ramieniem, uśmiechając się przy tym szelmowsko.
- Jak się poznaliście? - zapytała Miśka, skończywszy już ciasteczko z malinami.
- Długa historia… - szepnęła Fri, rumieniąc się przy tym  na całej twarzy. - Ale miałam kłopoty i ktoś postanowił mi pomóc… - dodała trochę głośniej, zwracając wzrok na Avery'ego, który ucałował ją delikatnie w czoło.
- Pomijając fakt, że wcale pomocy nie chciałaś i tydzień zajęło mi samo przekonywanie, że mogę coś w tej sprawie zrobić.
- Czy to nie twój ojciec? - zapytał mnie Alex, zawieszając wzrok na wejściu.
Natychmiast popatrzyłam w tamte stronę i uśmiechnęłam się do siebie. 
- No wiecie, wesele oznacza darmowy alkohol, co nie?
- A wesele Rosjanki… - podchwycił to Alex. - Profesor Logan pewnie spodziewa się całej cysterny wódki – zachichotał pod nosem, ale zaraz potem w sekundę podniósł się z krzesła i biorąc Miśkę za rękę zwiał, kiedy tatuś zaczął iść w naszą stronę. Jego ubiór mocno odstawał od definicji „strój galowy”, ale nikt nie miał mu tego za złe. Albo raczej nikt nie odważył się mieć mu tego za złe.
- Alex nawet nie miał z nim treningów – westchnęła Fri. - A i tak wie, że lepiej jest się ewakuować.
Uśmiechnęłam się do niej i wstałam, żeby zaraz potem rzucić się tatusiowi na szyję. 
- Nie wiedziałam, że przyjedziesz – powiedziałam trochę oskarżycielskim tonem, prowadząc go do stolika pary młodej.
- Byłem na drugim końcu kraju, kiedy raczyłaś mi o tym powiedzieć, dziecino. Jakoś się udało.
Wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki butelkę, po czym majestatycznym gestem ustawił ją przed nowożeńcami. 
- Najlepsza whisky jaką udało mi się znaleźć, Tasarov – powiedział, a Fri uśmiechnęła się promiennie. Avery nieco bardziej zachowawczo. Tak w razie gdyby trzeba było w pół sekundy pochwycić miłość swojego życia i uciekać gdzie pieprz rośnie.
Ale tatuś był dość przyjaźnie nastawiony, widać wspominał chwile, gdy Frida miała jakieś dwanaście lat i przybyła do Instytutu. Wspominał jak to musiał nas łapać wieczorami, gdy próbowałyśmy się wymykać, a później wlepiał nam szlabany. Albo zabierał na dodatkowe treningi. Trzy razy cięższe niż reszta dzieciaków. Ale dzięki temu wyrobiłyśmy sobie kondychę i śmigamy pięknie na naszych rumakach. Tak, zawsze należy szukać optymistycznych aspektów. 
- A ty – pogroził palcem Avery'emu – lepiej żebym nie usłyszał o tobie złego słowa, bo jak nie…
- Wystarczy!! - przerwałam mu radosnym głosikiem. - Avery na pewno domyśla się co go czeka, jeśli nie będzie traktował Friday jak księżniczki. To może teraz zwiedzisz barek, co? I Det gdzieś tu jest, jeszcze nie wie, że się pojawiłeś.
Nie spuszczając oka z chłopaka skinął głową i powoli się oddalił. 
Friday śmiała się z bladej twarzy swojego wybranka jeszcze przez chwilę po odejściu tatusia. 
- Wiesz, Profesor Logan nie rzuca słów na wiatr, także trzymaj się tej wersji z księżniczką – powiedziała rozbawiona, a on tylko rzucił jej trochę obrażone spojrzenie. - Szkoda, że Ororo tu nie ma, uwielbiałam mieć z nią zajęcia… - westchnęła po kilku minutach ciszy, kiedy to w trójkę obserwowaliśmy tańczących na parkiecie gości.
- Powinnaś kiedyś pojechać do Bayville, zresztą ja też powinnam, więc zrobimy sobie jakąś większą wycieczkę latem, co ty na to? - zapytałam.
- Jestem bardzo, bardzo za. - Uśmiechnęła się.
- Hej, a co z tobą? – zapytałam Avery'ego, nagle zdając sobie sprawę, że nie mam pojęcia ani skąd pochodzi ani czy ma jakąś rodzinę…
- Nic ze mną – odparł najspokojniej na świecie. - Pójdę po jakieś ciasto czy coś słodkiego – postanowił i odszedł w stronę stolików ze słodkościami. 
- Nie lubi o tym mówić – niespodziewanie odezwała się Fri. - Mam wrażenie, że jestem jedyną osobą, której o wszystkim powiedział… Wybacz, ale nie mogę zdradzać niczyich tajemnic. - Uśmiechnęła się przepraszająco.
- Nie, nie… byłam tylko ciekawa, ale jeśli to nic miłego to nie było tematu i przepraszam, że w ogóle pytałam. A teraz powiedz mi jak się czujesz ze świadomością, że od jakichś trzech godzin jesteś mężatką? - zapytałam delikatnie szturchając ją w bok, dzięki czemu nam obydwu humory znowu zaczęły dopisywać.
Na jej twarzy po raz kolejny dziś pojawiły się piękne rumieńce.
- Chyba dam radę się przyzwyczaić – powiedziała po chwili, z wesołością kiwając głową. - Wiesz, kiedy to wszystko zaczęło się dziać, to znaczy, kiedy powiedzieliśmy sobie co jest grane, strasznie przejmowałam się tym co inni pomyślą i chociaż wtedy wszyscy odebrali tę wiadomość świetnie to dziś i tak bałam się o to samo. Ale teraz widzę, że oni naprawdę się cieszą i nikt nie krytykuje. Bez przerwy ktoś przychodzi i składa życzenia, co jest niesamowicie miłe! Nawet kiedy ta sama osoba robi to już czwarty raz, bo jest już po kilku drinkach i nie pamięta co się z nią działo – mówiła, obserwując z uroczym uśmiechem gości bawiących się w najlepsze w wielkiej sali.
Avery pojawił się z godnym podziwu zbiorem ciast, ciasteczek, galaretek i cukierków na kilkunastu talerzykach, które udało mu się przynieść za pierwszym podejściem. Pełna podziwu biłam mu brawo, zyskując sobie odrobinę sympatii, dzięki czemu dostało mi się kilka kawałków przepysznego wypieku.  
Pojedliśmy, pogadaliśmy, a później Ave zabrał Fridę na parkiet, mimo jej ogromnej niechęci. Zapierała się rękami i nogami, jak złapała krzesło to Avery pociągnął ją razem z nim przez pół sali, gdzie dopiero zdecydowała się poddać. Chris zlitował się i odstawił mebel.
Kiedy tylko zespół zorientował się, że para młoda w końcu zdecydowała się zatańczyć, natychmiast poprosili o zrobienie im miejsca i zwolnili tempo. Goście, którzy byli wtedy na środku chętnie zeszli na krańce wolnego miejsca, przeznaczonego właśnie do tańców, albo rozeszli się do stolików, żeby stamtąd oglądać młodych. 
Strasznie zawstydzona ukryła twarz w marynarce swojego partnera, który z kolei uśmiechał się i prowadził ukochaną w rytm spokojnej i prześlicznej melodii. 
Próby ucieczki były jeszcze bardziej widoczne, ale nie udało się jej ani razu. Dopiero gdy skończyli taniec, a wszyscy goście nagrodzili ich oklaskami, Avery pozwolił się jej zaprowadzić w jakiś ustronny kąt, gdzie mogła w spokoju ochrzanić go z góry na dół. Ale jak znam życie to nie będzie się na niego gniewała nawet pięciu minut. 
Humory utrzymywały się nam na najlepszym poziomie, bawiliśmy się świetnie. Kiedy słońce zaczęło zachodzić na salę wjechał wielki tort, a w nim kilka racy, które od razu zwróciły na siebie uwagę wszystkich zebranych. Wypchnęłam Fri i Avery'ego na środek kiedy tylko iskierki przestały wydobywać się stamtąd na wszystkie strony. Kelner podał im narzędzia do krojenia i przenoszenia kawałków na talerzyki, które stały tuż obok kilkupiętrowego ciasta. 
Kiedy każdy miał swój kawałek wróciliśmy do stolików, gdzie wcinaliśmy naprawdę przepyszne ciacho. Większość ludzi brała dokładkę, aż w końcu nic nie zostało. 
Zespół miał wtedy przerwę, więc siedzieliśmy tak jeszcze, gawędząc sobie na tyle, na ile pozwalało nam dotychczasowe upojenie alkoholowe. Urządziłam sobie nawet z siostrą zawody, które wygrał tatuś… Przyszedł w ostatniej rundzie i duszkiem wypił całą wielką butelkę nawet nie wiem czego po czym najzwyczajniej w świecie zgarnął ostatni, ale to najostatniejszy kawałek tortu jaki się uchował, a który był właśnie nagrodą. 
Musiałyśmy się zadowolić pucharkami z lodami i sosem czekoladowym.
- Hmm… dawno nie widziałam dzieci… – stwierdziła Det, w którymś momencie, gdy tak sobie siedziałyśmy i wcinałyśmy deser.
Rozejrzałam się po sali  i faktycznie nie odnalazłam ich wzrokiem. 
Szybko dokończyłyśmy lody, bo mamy swoje priorytety, po czym ruszyłyśmy na poszukiwania. Remy i Ciri znalazłyśmy na plaży gdzie z włóczni Lokiego zestrzeliwały mewy. 
- Tak nie wolno! - krzyknęłam. - Do pokoju, ale to już!
- Ale tatuś pozwolił! - broniła się Ciri z obrażoną miną, kiedy Det już zdołała ją złapać. Z niemałym trudem, bo mała zaczęła się teleportować.
- Ja już sobie z tatusiem porozmawiam… - zapowiedziała bojowym tonem Detalli i z zacięta miną ruszyła w stronę pokoi. Rozstałyśmy się na korytarzu.
Wcześniej przywiozłam z domu jakieś kolorowanki, kredki, cuda niewidy, więc Remy nie miała wymówki. Przyrzekłam, że będę do niej zaglądać co dziesięć minut, więc ma nie próbować żadnych numerów. Obrażona zabrała w kąt książkę o księżniczkach i udawała, że wcale mnie nie słyszy. 
Kiedy wróciłam na dół ktoś wpadł na pomysł, że Frida powinna koniecznie rzucić za siebie bukiet, żeby któraś z panien miała okazję go złapać i tym sposobem pokazać swemu wybrankowi, że ma ochotę za niego wyjść. Bo oni tacy niedomyślni. Stanęłam sobie z boku i obserwowałam jak dziewczyny walczą o dobrą miejscówkę na parkiecie zarezerwowaną na tę chwilę tylko dla nich. Ale kiedy to kwiatki zostały wyrzucone w powietrze przez pannę młodą, poszybowały nieco dalej niż ktokolwiek by się spodziewał i niespodziewanie wpadły w ręce Sky. 
- Nawet mowy nie ma! - powiedział groźnie Bucky, który stał nieopodal. - Oddaj to komuś w tej chwili!
Spłoszona i nie do końca wiedząca co się dzieje Sky odrzuciła bukiecik, który zwinnie złapała wówczas Miśka. 
- Ha! - wykrzyknęła z dumą.
A potem zorientowała się, że wszyscy na nią patrzą, więc przyjęła odpowiednią postawę, wcale nie zdradzającą, że przed chwilą wykonała zdumiewający skok i to w dość wysokich szpilkach, po czym z pełną gracją ukryła się w tłumie. Oczywiście zaraz rozległy się brawa, a wkrótce zespół zaczął grać jakieś skoczne pioseneczki i goście zabrali się do tańczenia. Widziałam jeszcze tylko jak Buck zawzięcie tłumaczy coś Sky, która tylko przewraca oczami, ale nie interweniowałam, bo cóż, pewnie miałabym jej do powiedzenia to samo. Ona wciąż jest przekonana, że przeprowadziliśmy się ze względu na jej chłopaka. 
Fri dzierżąc w ręku butelkę szampana zaciągnęła mnie na taras, ale jako, że przebywało już tam sporo ludzi to zeszłyśmy sobie na plażę, zostawiając buty na schodkach. Było już ciemno i spacer nad brzegiem oceanu w takich warunkach robił wrażenie. 
- Szczęśliwa, że nie dałam ci uciec z kościoła? - zapytałam rozbawiona.
- Nie wiem jakby było, gdyby się udało… - zaczęła, udając, że żałuje, iż nie mogła się o tym przekonać. - Pewnie, że szczęśliwa – powiedziała w końcu. - Nawet to, że jest tam z czterdzieści osób jak nie więcej jest świetne. I nawet to, że wszyscy ciągle się patrzą. I nawet to, że mam na sobie kieckę. I nawet to, że jutro będę miała takiego kaca jak nigdy. I nawet to, że…
- No już ci chyba faktycznie starczy tego… - przerwałam jej ze śmiechem, zabierając butelkę, z której co chwilę brała kilka łyków. Zaszłyśmy już bardzo daleko od hotelu, więc zawróciłyśmy trochę zbyt gwałtownym ruchem, przez co prawie wylądowałyśmy w piasku, ale jako udało nam się zachować równowagę.
- A próbowałaś wiśniówki od Ilji…?  - zapytała robiąc taką minę, jakby owa wiśniówka nie była darem od weterynarza, a dziełem samego Boga.
- Nie zdążyłam…
- Dostaliśmy kilka butelek w prezencie, ale cii – dodała trochę bełkocząc.
- Kochana, muszę cię już chyba odstawić mężusiowi, bo mi tu zaraz padniesz.
- Mężuś też już trochę pada, od kiedy Loki czymś go poczęstował. Mi też chciał wcisnąć, ale ja nie ufam tym asgardzkim trunkom.
- No i bardzo słusznie, bardzo słusznie…
Zaprowadziłam ją do sali i usadziłam na krześle. Fri zajęła się jedzeniem, a  wkrótce dołączył do niej Avery, który faktycznie wyglądał troszkę niewyraźnie. 
Ludzie generalnie zaczęli odpadać. Wszyscy mieli zarezerwowane pokoje, a ci, którzy nie potrafili trafić tam samodzielnie, mogli liczyć na pomoc trzeźwiejszych przyjaciół. Kiedy ostatni raz zajrzałam do Remy także już spała, uprzednio zostawiając mi długi na całe dwadzieścia słów list z niewyobrażalną ilością błędów. Uznała, że może faktycznie nie powinna była strzelać do ptaków i przeprosiła. 
Po drodze na salę spotkałam Milkę w szampańskim humorze, która mimo wszystko chyba nie wypiła wiele. Roześmiana złapała mnie pod rękę i tanecznym krokiem poprowadziła na taras. 
- Ruska, mam trzy numery od gości z WM i cztery z Lidera, sami piękni chłopcy, mówię ci, jestem dziś w formie – wyznała, po drodze łapiąc talerzyk pełen czekoladowych ciasteczek z czyjegoś stołu.
- No właśnie widzę, nieźle się trzymasz.
- Nie miałam nawet czasu żeby się napić czegoś mocniejszego, wiesz? - powiedziała zaskoczonym tonem. - Poważnie. Ciągle praktycznie któryś „zatańczymy?”.”a mogę panią prosić do walca?” albo „może przejdziemy się na plażę, księżyc jest dziś taki piękny...” - mówiła.
Usiadłyśmy na barierce tuż obok schodków i gapiłyśmy się na fale i wspomniany księżyc.
- Fakt, księżyc jak na zamówienie. A któryś z tych panów ma szanse na coś więcej? - zapytałam z ciekawości.
Przez chwilę trochę wykrzywiała twarz, namyślając się. 
- Czy ja wiem… Zobaczymy jak to będzie. Ale dostaną szansę, szansę mogę dać.
- Wspaniałomyślnie – stwierdziłam ze śmiechem.
- No wiem! - wykrzyknęła zadowolona. - Zimno jednak, wiatr się wzmaga – dodała po chwili spokojniej i westchnęła. - Ja wrócę do środka i przyniosę jakiś obrus czy coś, żeby się przykryć. Chcesz też?
- Nie, dzięki.
Milka wzruszyła ramionami i zgrabnie zeskoczyła na podłogę po czym zniknęła między grupkami ludźmi, którzy także wyszli na taras, żeby się trochę przewietrzyć. 
Mila nie wracała od piętnastu minut, więc uznałam, że znowu wdała się w rozmowę z jakimś młodzieńcem i nie ma co liczyć na jej rychły powrót. Wobec tego wróciłam do sali, bo akurat podano kolację. 
Dochodziła trzecia w nocy. Musze przyznać, że na placu boju zostali już tylko maruderzy. Nawet Sky, która kilka dni wcześniej przy luźnej pogawędce zarzekała się, że wytrzyma do samego końca, smacznie spała już w swoim i Remy pokoju. 
- To kiedy ślub? - zapytałam z szerokim uśmiechem, kiedy spotkałam Alexa przy takim uroczym kąciku z przeróżnymi babeczkami.
- Nie denerwuj mnie, Rus – powiedział, ale widziałam, że na jego twarzy też czai się taki maleńki, niemal niewidoczny uśmieszek.
- Ja rozumiem, że ty pozujesz na takiego wiecznego kawalera i tak dalej, mój drogi, ale obydwoje wiemy jak to z tobą jest naprawdę. Kochasz ją i to na zabój. Jesteście już ze sobą parę ładnych lat, mimo tych wszystkich drobnych kłótni, naprawdę świetnie się dogadujecie. W końcu nie wytrzymalibyście ze sobą tyle czasu, gdyby tak nie było, prawda?
Nie miał wyjścia, musiał się ze mną zgodzić. 
- Mogę pomóc wybrać pierścionek, gdyby co. - Wyszczerzyłam się.
- Dobra, dobra, dam znać jak będę potrzebować wsparcia – odpowiedział w końcu, a na mój radosny pisk zareagował w odpowiedni dla siebie sposób -  wcisnął mi w nos babeczkę z ogromną ilością kremu. Oczywiście dał nogę, zanim zdążyłam się odwdzięczyć.
Udałam się do łazienki, żeby zmyć z siebie krem o smaku… truskawkowy. Tak, to był na pewno truskawkowy. 
- Nie pytaj – rzuciłam do Fridy, która akurat myła ręce. - Ale babeczki mają bardzo dobre – dodałam po chwili.
- Wiem, wiem, próbowałam, ale ja je jadłam, a nie wciągałam nosem, więc możemy mieć nieco różne wrażenia.
Posłałam jej lodowate spojrzenie, ale później zgodnie razem wróciłyśmy na salę. Zostało na oko licząc piętnaście osób. Chociaż może czternaście i pół, bo Det przysypiała na ramieniu Lokiego, który okrył ukochaną swoją marynarką i nawet nie próbował poruszyć choćby ręką, byle by tylko jej nie obudzić. 
Przez chwilę patrzyłam na nich z uśmiechem, a później zaczęłam się zastanawiać gdzie podział się Bucky. W końcu wypatrzyłam go przez okno. Rozmawiał na tarasie z tatusiem i choć moją pierwszą reakcją była myśl „Jezus Maria, już biegnę na ratunek!” to zaraz stwierdziłam, że w sumie wygląda to na zwyczajną rozmowę i dopóki nie leje się krew, nie muszę wstawać z wygodnego krzesła. 
Pogadaliśmy, pośmialiśmy się, ale w końcu wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że dłużej nie damy rady. Dochodziła piąta, kiedy ostatnich kilka osób wyszło, a ja i Fri dałyśmy znać kelnerom, że już idziemy i żeby zapakowali nam trochę jedzenia, które zostało, ale resztę mogą sobie wziąć dla siebie, jeśli tylko mają ochotę. 
Jakoś doczłapaliśmy się na drugie piętro, miały miejsce pożegnalne buziaki w policzki i życzenia dobrej nocy, po czym każdy grzecznie trafił do swojego łóżeczka. Zasnęliśmy wszyscy szczęśliwi i wykończeni.