środa, 14 października 2015

3. (western) Quasimodo, Wakanda Deal

Katherine - Quasimodo
Cora - Wakanda Deal
Francis

Zauważyłam, że Cora sprowadza do stajni Dale'a i podeszłam do niej, kiedy koń znalazł się już w boksie. 
- Hej. - Uśmiechnęłam się do trenerki, jednocześnie głaszcząc ogiera po chrapach. On nigdy nie miał dość pieszczot i chętnie podszedł do mnie po swoją dzienną dawkę miziania.
- Cześć, Kath. - Odwzajemniła uśmiech, rozpoczynając czyszczenie. - Chcę z nim trochę poćwiczyć, niedługo zapomni jak wyglądają beczki – westchnęła.
- No tak, ostatnio konie miały trochę za dużo wolnego. My zresztą też... Już nawet nie chce mi się myśleć o intensywniejszej jeździe...
- Nie ma tak dobrze, kochanie – powiedziała matczynym tonem i zerknęła na mnie z zamyśleniem. - Może weźmiesz sobie Quasimoda i na rozgrzewkę pojedziemy w krótki teren? -  zapytała.
- Hmm... Właściwie to czemu nie. Daj mi pięć minut, Quasi chyba jest w stajni.
- Jest, jest, Widziałam jak Aiden przemyca dla niego marchewki dosłownie kilka minut temu.
Wymieniłyśmy uśmiechy i pobiegłam do siodlarni po sprzęt. Jedyny czysty pad to ten z zieloną panterkę, ale trudno. Szybko zabrałam to, co potrzebowałam i ruszyłam w kierunku mojego wierzchowca. Tinker istotnie stał w swoim boksie i obżerał się siankiem. Kiedy usłyszał, że otwieram drzwi odwrócił się i obwąchał mnie z góry na dół. Szczególnie długo pozostawał przy kieszeniach aż w końcu wyjęłam z nich kilka cukierków i podarowałam mu je. 
- Reszta po jeździe – powiedziałam.
Nie musiałam go wiązać. Czyszczenie szło sprawnie, a Quasi nie sprawiał żadnych problemów. Stał spokojnie i od czasu do czasu odwracał się żeby sprawdzić, czy nie chce mu czasami dać kolejnego smakołyku. 
Rozprawiłam się z kilkoma zaklejkami, po czym zaczęłam zakładać sprzęt. Zauważyłam, że przytył, kiedy nie mogłam uporać się z popręgiem. W końcu jednak był gotowy, więc wyprowadziłam go na korytarz, gdzie czekała już na nas Cora z Dale'm. Poprawiała mu warkoczyki. 
- Możemy iść? - zapytała.
Skinęłam głową i ruszyłyśmy na zewnątrz. Było całkiem ciepło. Na tyle ciepło, że nie musiałyśmy zakładać żadnych bluz ani kurtek. Świeciło słońce, a na niebie widać było wielkie, śnieżnobiałe chmury. 
Wsiadłyśmy na konie i ramie w ramie ruszyłyśmy szeroką, wyjeżdżoną ścieżką w kierunku lasu. Konie szły żwawo, próbowały przyspieszać, czasami się zaczepiały i ogólnie widać było, że są podekscytowane wycieczką. 
Jazda wzdłuż pastwisk była trochę uciążliwa, ze względu na biegające tam klacze. Nasze rumaki koniecznie musiały się przed nimi popisać i tak Wakanda stanął dęba. Cora szybko go opanowała i już ani razu nie zrobił niczego podobnego.
Kiedy tylko wjechałyśmy w pierwszą leśną alejkę – ruszyłyśmy wolnym kłusem. Konie próbowały się ścigać, więc postanowiłam wjechać za Dale'a i trzymać sporą odległość – tak na w razie czego. Wtedy obydwa ogiery stały się spokojniejsze i bardziej usłuchane. W ciszy pokonywałyśmy ścieżki, słuchając odgłosów kopyt, parskania i śpiewu ptaków. Lubiłam tego typu tereny. Kiedy wybieraliśmy się do lasu większą grupą robiło się zbyt chaotycznie. 
Quasi odprężył się i był zupełnie zrelaksowany. Trzymałam go na kontakcie, ale wodza była długa, więc nie krępował się przed wyciągnięciem szyi. Szedł tak jak koń westernowy iść powinien. 
Wakanda miał trochę więcej do powiedzenia i od czasu do czasu próbował wyrwać Corze wodze. Chciał biec szybciej, a wolne tempo nudziło go coraz bardziej. 
Quasi w pewnym momencie przestraszył się wiewiórki i doskoczył na bok. Zatrzymał się i ze zdziwieniem obserwował zwierzątko, wspinające się po drzewie. 
- W porządku? - usłyszałam Corę i skinęłam głową.
Po kilku sekundach znowu kłusowałyśmy. 
Wyjechałyśmy na skraj lasu, gdzie rozpościerały się rozległe łąki i jedno spojrzenie wystarczyło, żebyśmy spięły konie do galopu. One od razu poczuły wiatr we włosach i szczęśliwe rzuciły się do biegu. Quasi zaczął machać głową, przez co prawie stracił równowagę, a Wakanda wyprzedził nas z okrutną łatwością. Mimo to nie poddawaliśmy się i uparcie przyspieszaliśmy, chcąc dogonić rywali. Oni jednak nie zamierzali dać nam forów, a bez tego... 
Qasi w końcu odpuścił i zwolnił z szaleńczego galopu do łagodnego patataja. I to było chyba najlepsze z całego terenu. Wolny galop po zielonej łące. Wakanda dawno wybiegł poza moje pole widzenia, ukrywając się gdzieś w dolinkach. 
Dopiero po kilku minutach odnaleźliśmy się przy drodze prowadzącej do stajni. Tam wszyscy zwolniliśmy do kłusa.
- Nie macie kondycji? - niewinnie zapytała Cora, a ja rzuciłam jej spojrzenie spod byka.
- Po prostu nie lubimy się ścigać – odparłam po chwili.
- Oczywiście, nie miałam wątpliwości. - Wytknęła język.
Zgodnie kłusowałyśmy obok siebie po szerokiej, piaskowej drodze. Do stajni miałyśmy jakieś dwa kilometry. Ten dystans pokonałyśmy dość szybko, chociaż w połowie zwolniłyśmy do stępa, by dać koniom odpocząć. W końcu Wakanda miał jeszcze przebiec się między beczkami. 
Zauważyłam, że na placu, gdzie miała ćwiczyć, było zupełnie pusto.
- Odstawię go do stajni i przywiozę ci beczki na taczce.
- Dziękuję, miło z twojej strony. - Uśmiechnęła się.
Była szefem, kiedy Ruski nie ma, dobrze było zachowywać z nią przyjazne relacje. Ale nie chodziło tylko o to, troszczyła się o nas jak dobra ciocia, więc my też staraliśmy się być pomocni. 
Wjechała z Wakandą na plac, a ja zsiadłam przed przed stajnią i zaprowadziłam Quasi'ego do jego boksu. Był trochę zmęczony, ale szczęśliwy. Szybko uwolniłam go od siodła i ogłowia, a na koniec podałam mu jeszcze kilka cukierków, które uchowały się w kieszeni bryczesów. 
- Świetny z ciebie rumak, wiesz? - Potargałam mu grzywkę i ucałowałam chrapy.
Wyruszyłam na poszukiwania taczki, a ją, razem z beczkami znalazłam w magazynku. Odkryłam, że zmieszczą się maksymalnie dwie. Wyjechałam na zewnątrz z ładunkiem, kiedy poczułam na ramionach czyjeś dłonie i odwróciłam się, by zobaczyć uśmiechniętego od ucha do ucha Francisa.
- Kruszyno, załatwię to, tylko powiedz gdzie zawieźć – powiedział.
- Po pierwsze – żadna ze mnie kruszyna, a po drugie – tam na plac do Cory...
Zasalutował i przejął taczkę, kiedy ja wróciłam po trzecią beczkę. Rzuciłam ją na podłogę i kulałam sobie aż do ogrodzenia, gdzie podniósł ją Francis, ustawił odpowiednio w stosunku do pozostałych dwóch i zabrał taczkę do magazynku. Cora w tym czasie ćwiczyła z Wakandą cofania, ustępowania od łopatek, zwroty i zmiany chodów. 
Wspięłam się na ogrodzenie i usiadłam na najwyższej belce.
- Masz może stoper? - zapytała amazonka.
- Mam w telefonie.
- To zaraz zmierzysz nam czas, okej?
- Jasne.
Przygotowałam sobie sprzęt, kiedy Cora dodatkowo rozciągała sobie Wakandę, żeby ten nie miał później kontuzji podczas ostrych zakrętów i wyginania się. Później zapoznała go z beczkami. Następnie przejechała między nimi w stępie, a chwilę później w kłusie. 
- Dobra, Kath – zwróciła się do mnie – trzy, dwa, jeden!
Włączyłam stoper, a Wakanda Deal zagalopował ze stój i pomknął w stronę pierwszej beczki, rozpędzając się w oku mgnienia. Był przy tym bardzo posłuszny – każdy sygnał Cory był od razu wyłapywany i koń starał się robić wszystko, o co go prosiła.
Druga beczka zachwiała się, ale Cora przytrzymała ją ręką, ratując sytuację, zanim Wakandzie udało się zakręcić. Zaczął zwalniać przed trzecią, ale mocny impuls amazonki dał mu do zrozumienia, że to jeszcze nie koniec. 
W końcu dojechali do końca trasy, do miejsca, kiedy miałam wyłączyć stoper. Cora i Wakanda podjechali do mnie kłusem na luźnej wodzy, więc pokazałam kobiecie wynik. Ona pokiwała głową, spekulując ze sobą czy czas był dobry czy zły.
- Może być... Przejadę jeszcze raz i dam mu spokój.
-  Od razu czy mała przerwa.
- Malutka. - Uśmiechnęła się i ponownie zakłusowała.
Siedziałam w ciszy przez kilka minut obserwując ich. Wakanda został wygłaskany i widać cieszył się z pięknego dnia, udanego treningu i wyrozumiałej partnerki. Chętnie zagalopował, gdy go o to poprosiła. 
Włączyłam stoper.
Koń, podobnie jak poprzednio, szybko nabierał prędkości. Tym razem biegł nawet szybciej, ponieważ Cora cały czas go poganiała, próbując uzyskać lepszy wynik. Wiedziała, że tego konia stać na więcej. 
Pierwsza beczka – poszło gładko, Wakanda pięknie wykręcił i już po chwili mknął dalej, mocno się starając. Przy drugiej poszło im równie dobrze, ale przy trzeciej wstrzymałam oddech. Mocno się telepała, a Cora nie zdążyła zareagować, musiała jechać dalej. Nie patrzyła się za siebie i tylko spięła konia do szybszego biegu, modląc się, by wszystko wyszło okej. No i wyszło, bo beczka po równo 16 sekundach w końcu się ustabilizowała. 
- Było lepiej! - zawołałam wesoło, patrząc na uzyskany czas.
Kiedy trenerka spojrzała na cyferki szeroko się uśmiechnęła i poklepała konia.
- Jestem z ciebie dumna! - powiedziała, tarmosząc mu grzywę.
Chwilę pokłusowała, postępowała na luźnej wodzy, a później zsiadła. Zabrała siodło i pad, a mi oddała konia, którego miałam zaprowadzić do boksu. Tam zdjęłam mu ogłowie i dołożyłam mu trochę siana. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz