Ruska – Soldier of Olimp
Audrey – Luna
Kiara – Peter Pan
Leżałam sobie na mięciutkiej kanapie w salonie, sam na sam z telewizorem nadający średnio ciekawą komedię. Kiedy tak leniłam się i czerpałam z życia garściami, do pomieszczenia weszła Audrey i bez ostrzeżenia ściągnęła ze mnie wełniany kocyk. \
- Ej! - jęknęłam, próbując wyrwać jej go z rąk, a choć walczyłam dzielnie – nie udało mi się.
- Ruska, idziemy na trening – powiedziała.
- Co? Jaki trening? Ja nigdzie nie idę, ja tu mam ważne rzeczy do zrobienia.
Łypnęła na mnie spod byka.
- No dobra – bąknąłem pod nosem i wstałam, przecierając oczy, ziewając, robiąc wszystko, co tylko jeszcze bardziej zniechęcało mnie do wyjścia z domu.
Pociągnęła mnie za ramie w stronę drzwi, więc zdążyłam tylko złapać kurtkę Aidena z wieszaka i marszem ruszyłyśmy w stronę stajni.
- Biorę Lunę an cross. Trochę mi zejdzie z przygotowaniem jej, więc masz jakieś... no 15 minut, powiedzmy. Aha! I Kiara też jedzie, doprowadza do porządku Petera, a że stał na łące dwa tygodnie to też pewnie nie będzie to trwało pięć minut.
- Okej, ja chyba wezmę Olimpa.
Skinęła głową i poszła do klaczy, kiedy ja udałam się do wałaszków. Solider of Olimp grzecznie stał w boksie, więc poszłam po sprzęt. Kiedy wróciłam do boksu obok wchodził właśnie niechętnie Peter, prowadzony na różowym uwiązie przez Kiarę.
- Hej. - Uśmiechnęłam się i do niej i do konia.
- Hej, hej. Może dzisiaj chociaż nie będzie się lenił... - głośno pomyślała, a ja parsknęłam śmiechem.
- No po takiej przerwie nie dasz rady go zatrzymać.
Blady trach przemknął przez jej wymalowaną toną kosmetyków twarzyczkę.
Przygotowania dokończyłyśmy w ciszy, bez problemów. Skończyłam pierwsza, więc wyprowadziłam już sobie Soldiera przed stajnię. Był grzeczny, jak zwykle chciał się przytulać i w ogóle chwytał mnie za serduszko tak bardzo, że prawie chciałam zrezygnować z treningu, żeby się kochaniutki nie zmęczył.
Chwilę później pojawiła się Kiara prowadząca Petera, który to ciekawsko rozejrzał się po okolicy, a zaraz potem przyjaźnie obwąchał mojego dzielnego rumaka, by w końcu zaczął obgryzać korę z jabłonki, która rosła nieopodal wejścia do stajni.
Na końcu dumnym krokiem na zewnątrz wyszła Luna. Audrey trzymała ją krótko i zdecydowanie, wiedząc, że nie może pozwolić klaczce na zbyt dużą swobodę, gdyż później w ogóle nie da sobie z nią rady.
Wszystkie trzy sprawnie podciągnęłyśmy popręgi i wsiadłyśmy. Jechała pierwsza, za mną Peter Pan, a na końcu Luna, która zaczęła się ze swoją amazonką siłować. Wolnym stępem jechałyśmy w kierunku lasu, mijając kolejne padoki, a później o wiele bardziej rozległe pastwiska, które aż roiły się od zainteresowanych nami koni.
Na szczęście nasze rumaki nie były nimi aż tak bardzo zainteresowane i nie sprawiały problemów. Soldier był zupełnie grzeczniutki i mogłam sobie robić co chciałam. Właściwie wodze byly luźne, a ja sterowałam dosiadem i łydkami. Wałach nie spieszył się, ale i nie ociągał. Uszy postawł do przodu, ale nie wyglądał na specjalnie zainteresowanego tym, co czaiło się w lesie.
Peter najwyraźniej także był bardzo grzeczny, słyszałam równiutkie odgłosy kopyt. Natomiast Luna to zupełnie inna bajka. Ciągle walczyła z Audrey, wyrywała wodze, zatrzymywała się, próbowała sztuczek.
- Potrzebujesz chwili? - zapytałam, odwracając do Drey.
- Dobra, zaczekajcie – odparła, a potem minęła nas i wjechała na nieogrodzony kawałek terenu. Na kole jeździła stępo kłusem i ustawiała sobie Lunę. Klacz nie chciała się poddawać, ale w końcu uznała rację amazonki i opuściła głowę. Po kolejnej minucie wróciły do zastępu, a kiedy tylko wjechałyśmy na leśną ścieżkę – zakłusowałyśmy.
Droga na tor to jakieś 3 kilometry. Cały ten czas jechałyśmy na przemian stępem i kłusem, dopiero na piaszczystej drodze, gdzie po jednej stronie miałyśmy las, a po drugiej rozległe pole, postanowiłyśmy ruszyć galopem. Konie od razu porządnie się rozbudziły i zaczęły gnać przed siebie tak, że z trudem dawałyśmy sobie z nimi radę. Soldier też włączył tryb „DZIDAAAA!” i nie bardzo reagował na moje sygnały, do momentu aż Luna przejechała koło nas, a chwile później spłoszyła się spadającej tuż przed nią gałęzi i zrobiła stop w stylu konia reiningowego. Nie zapomnę miny Audrey, kiedy popatrzyła na mnie, zatrzymującą się obok i patrzącą na nią z mieszaniną niedowierzania i rozbawienia.
Po tej małej przygodzie stępowałyśmy już do końca w grzecznym szeregu.
W końcu naszym oczom ukazało się kilka niewielkich crossowych przeszkód.
Każda znalazła sobie miejsca na indywidualną rozgrzewkę. Kręciłyśmy wolty i serpentyny, robiłyśmy zwroty i cofania, próbowałyśmy wyczulić konie na konkretne sygnały. Po dziesięciu minutach pracy nad naszymi rumakami zdecydowałyśmy się zagrać w papier, kamień, nożyce o to, która jedzie pierwsza. Odpadłam na początku, a wygrała Kiara,
Dziewczyna była trochę niepewna, a mocne klepnięcie w ramie przez Audrey i słowa „gdyby co, to do szpitala nie tak daleko” chyba jej nie pomogły.
Z linii startu ruszyła galopem, nie za szybkim, raczej spokojnym i kontrolowanym. Koń jakoś specjalnie nie napalał się na przeszkody, ale widać było, że nie jest tez niechętny. Generalnie wszystko było w porządku. Przez kłodę na początku przeskoczył ładnie, baskilując, podkurczając kopytka.
Peter był nawet trochę zbyt rozluźniony, więc Audrey krzyknęła, żeby Kiara przyspieszyła i jechała energiczniej.
Młoda amazonka wzięła to sobie do serca, bo koń szybko ruszył z kopyta na niedużą beczkę. Pilnowała go, by nie uciekł w bok, ale udało się i Peter ładnie pokonał przeszkodę. Był już żwawszy i bardziej się zaangażował. Mknął do przodu, ale zachowywał dokładność. Ich przejazd póki co wyglądał naprawdę dobrze.
Nie przestraszył się, kiedy zaraz za zakrętem czekała na nich wielka kolorowała chałupa, nad której dachem miał poszybować. Kiara dała mu mocną łydkę i nie ma rzeczy niemożliwych. Wałaszek uporał się z tym w pięknym stylu, chociaż miałam wrażenie, że wywróci się przy lądowaniu – jednak wyratował się ślicznie. Zaraz uniósł z dumą łepetynę, dając znać, że to niby było planowane. Z chęcią wskoczył do jeziorka i radośnie rozchlapywał wodę na wszystkie strony. Tam musiał jeszcze przeskoczył przez drewnianą, w sumie małą konstrukcję, ale zauważyłam, że się zawahał. Kiara na szczęście tu wyczuła i nie pozwoliła mu na wyłamanie. Koślawo, bo koślawo, ale przeskoczyli.
Do końca radzili sobie dobrze, stanowili zgrany zespół. Wiedziałam o tym i ja i Audrey, bo wystarczyło przez chwilę poobserwować parę. Po jeziorku Peter dostał zastrzyk energii i do końca pędził jak szalony atakując jedną przeszkodę za drugą.
Kiedy skończyli Audrey ustawiła sobie Lunę na starcie. Klacz była spokojniejsza, ale i tak widać było, że tylko czeka, żeby coś odwalić. Taki jej urok...
Gwizdnęła, dając znak do startu.
Luna potrafiła się rozpędzić... Ze stój przeszła do galopu tak szybko, że byłam pod wrażeniem. Popędziła na kłodę i w sumie bez żadnego sygnału skoczyła prawie na płasko, ale za to z pięknie wyciągniętą głową i kopytkami pod samym brzuchem. Niedługo po lądowaniu łaskawie pozwoliła się trochę przyhamować, chyba sama była zdziwiona swoją prędkością. Od tego momentu były dokładniejsze, ale Luna to jednak Luna. Nie pozwalała amazonce kontrolować się w 100%. Zawsze miała coś do powiedzenia i nie raz bryknęła po wyższym skoku albo na prostej drodze, by Drey pozwala się jej wyszaleć. Generalnie patrzyło się na nią z uśmiechem, skubana miała w sobie to coś. Zeskok z podwyższenia wprost do jeziorka wyszedł jej fenomenalnie i drugi tak skaczący koń... przychodził mi na myśl jedynie Argo Champagne. Oglądanie go podczas wykonywania tej przeszkody było dla mnie wielką frajdą.
Nie mniej jednak Luna nie zamierzała spocząć na laurach tak szybko. Aż do końca utrzymywała formę i ten sam rytm, zaczęła słuchać, co proponuje jej Audrey. Podobały mi się jej skoki, potrafiła wyglądać perfekcyjnie. Nie bała się, ani razu nie odmówiła skoku ani nie spłoszyła się. Z pewnością siebie parła do przodu, z bojowym nastawieniem.
Nie czekałam aż zwolnią, ustawiłam niepewnego Żołnierza na linii startu i kiedy czułam, że jest gotowy – spięłam go do galopu. Zareagował z lekkim opóźnieniem, ale szybko się obudził i rozwinął prędkość. Podobało mi się to, że bardzo uważnie słuchał każdego sygnału i wyczuwał każdy mój ruch. Na placu był rekreacyjnym miśkiem, a nad przeszkodą ledwo co potrafił unieść kopyta, ale na prostej drodze w pełnym galopie był cudownie sterownym wierzchowcem.
Czar zachwytu prysł, kiedy konik wybił się przed kłodą i ledwo, ledwo przeleciał nad nią by wylądować jeszcze bardziej ledwo. Myślałam, że najpierw połamie się on, a później ja. Jakoś udało nam się przeżyć, więc pogalopowaliśmy dalej. I wcale nie było lepiej. Wątły, niepewny siebie konik nie radził sobie tak dobrze jak jego poprzednicy i w sumie ja też zaczęłam robić się niepewna. Po trzeciej przeszkodzie jednak zmieniłam nastawienie, bo z takim myśleniem nie dotarlibyśmy do końca. Zeskok do wody trochę pobudził Olimpa i dał mu nowe siły, co w połączeniu w moim nowo narodzonym optymizmem pozwoliło nam całkiem nie brzydko pokonać dwie kolejne drewniane konstrukcje. Skakał nie zbyt silnie, ale dokładnie. Wybijał się w odpowiednich miejscach, a później lądował jak najpiękniej potrafił. Do końca dotarliśmy może nie z rekordowym czasem, ale za to bez żadnego błędu czy wyłamania.
- A myślałam, że już na początku ci odmówi skoku – skomentowała Drey, pochylając się, by pogłaskać srokatego po czole.
- Nie doceniasz go – prychnęłam, udając obrażony ton, a potem zgodnie, wszystkie trzy, ruszyłyśmy wolniutkim kłusikiem w drogę powrotną. Już po kilkuset metrach zwolniłyśmy do stępa i takim tępem dojechałyśmy do stajni. Koniska były zbyt zmęczone, by proponować bunty, więc praktycznie cały czas miały luźniejsze wodze.
Na miejscu rozsiodłałyśmy je, a mokre czapraki wystawiłyśmy na dwór. Była ładnie, słonecznie, cieplutko... Koniki dostały po marchewce i dwóch jabłkach, a my po puszce zimnej coli.