sobota, 6 stycznia 2018

(Detalli 1) Pardon Me - skoki - skok wyskok

Wstałam wcześnie rano, i mam na myśli naprawdę wcześnie. O czwartej myłam już włosy, by dwadzieścia minut później mocno owinąć je ręcznikiem, by jak najszybciej obsiąkły. Może i to Kalifornia, może i ciepło jak w Australii, ale przeziębienie też tu w końcu można złapać. Czwarta trzydzieści a ja już smażyłam omlet, podświadomie sama siebie poklepałam po ramieniu, brawo Det. Miałam niezły czas, utrzymać to a niedługo już mogłam być w siodle.
W sumie dlaczego tak się spieszyłam?
Przeniosłam się wraz z Pardonem do pensjonatu mojej siostry, chcąc skupić się na przygotowywaniu go pod największe mistrzostwa, reszta ekipy Winter Mist została w naszej stajni, pracując dawnym rytmem z końmi. No i jakby to powiedzieć… Jeszcze się nie zaaklimatyzowałam. Tak, siostra mówiła, że mogę korzystać o której tylko bym chciała z ich maneży, ale jeszcze nie czułam się na tyle, by powiedzieć „biorę o 12 halę”, czy coś takiego. Więc żeby nikomu nie przeszkadzać w ich harmonogramie dnia, po prostu wstawałam wcześniej i szłam spać wcześniej.
Gdy zjadłam mojego na wpół spalonego omleta (taaa… nadal nie byłam mistrzem gotowania) i ubrałam się w pierwsze lepsze ciuchy z szafy, byleby tylko w pastelowych odcieniach (taaa… nadal wszystko co wiem o modzie to to, że pastel pasuje do pastela, chociaż to chyba bardziej ze sztuki wyniosłam…), ruszyłam do siodlarni. Z zadowoleniem popatrzyłam na szafkę podpisaną „Paula Ravenwood” oraz niżej umieszczoną tabliczkę „Pardon Me”, nasze rzeczy w idealnym porządku pierwszy raz od dawna. Nie chciałam robić syfu siostrze. Szybko wzięłam sprzęt do czyszczenia, ogarnęłam puśliska w naszym treningowym siodle skokowym, wybrałam czaprak na dzisiaj (bo czapraków NIGDY ale to NIDY za dużo *powiedziała patrząc na lawinę czapraków wydobywającą się z szafki*), pasujące ochraniacze i byłam gotowa zabrać się za pracę.
Pardon zarżał w moją stronę przyjaźnie, zdążył już zjeść śniadanie, które mu dałam zaraz gdy tylko wstałam, jeszcze przed ogarnianiem samej siebie. Weszłam do jego boksu i przytuliłam tę cudowną rudą szyję, a on radośnie dmuchnął we mnie kilka razy swoimi wielkimi chrapami. Oderwałam się po chwili, gotowa do jego czyszczenia. Za każdym razem pielęgnacja wyglądała tak samo, maksymalnie otwarty boks, bo wiedziałam, że nigdzie nie wyjdzie, ja powoli masująca konia szczotkami, przykładając przy tym uwagę, by nie zostawić żadnej zaklejki. A Pardon? Pardon jak zawsze stał grzecznie i co jakiś czas odwracał łepek w moją stroną, żeby szturchnąć mnie chrapami zaczepnie, pokazując tym samym, że wytrzymał 20 sekund przez głaskania i to znowu czas by pomiziać go po go głowie, chrapach i za uszami. Obeszłam go z każdej strony, czyszcząc dokładnie i czesząc ogon. Zero problemów, gdybym chciała mogłabym mu się przytulić do zadu, lub wskoczyć na niego, właśnie ze strony zadu. W Donku nie było ani krzty agresywności w stosunku do mnie. Kopyta sam podnosił, nim zdążyłam go o to poprosić. Także po dwudziestu minutach ogier lśnił czystością. Przyszła pora na siodłanie. Wzięłam najzwyklejsze rekreacyjne ogłowie, nie chcąc go niepotrzebnie zapaskowywać, podgardle i nachrapnik wystarczą. I znowu inicjatywa Pardona zdążyła mnie wyprzedzić, zanim przyłożyłam mu wędzidło do pyska, on już miał otwartą buzię. Tak, nigdy nie sprawiał problemów i przy siodłaniu.
To znaczy… prawie nie sprawiał.
Bo po cudownym wkładaniu ogłowia, przy którym jednak większość koni by się trochę stawiała, przychodzi dopinanie tego cudownego paska jakim był pieprzony popręg. I to nie tak, że Pardon coś odstawiał. Broń borze zielony. Każdy koń prawdopodobnie by już osiwiał, ze świrował i zabił tę nieporadną osobę na jego miejscu. A on tylko stał i prychał. Problem leżał w samym popręgu. Niby był dobrej długości, ale za każdym razem brakowało dziesięciu centymetrów… Jak kupowałam większy, to był za luźny, za długo i wszystko za bardzo w nim było. Ten powinien być dobry, i był, ale dopiero po pierwszym stępie, bo przed tym musiałam wypuścić z siebie siódme, jak nie już ósme poty, żeby do cholerstwo dopiąć.
Sukces!
Mogłam wziąć kilka głębszych wdechów i otrzeć czoło. Przecież ten koń nawet gruby nie jest! O co chodzi z tym popręgiem… chyba tylko brokat różowy wie…
Ruszyliśmy na duży plac, co prawda był plac rekreacyjny o odpowiedniej wielkości, ale skoro i tak wszyscy spali a ja miałam okazje pozwolić się Pardonowi wybiegać… czemu nie skorzystać! Poza tym o tej godzinie nie miałam nikogo do podnoszenia nam drągów, także musiałam sama sobie z tym poradzić, a duuuuuży maneż był idealnym miejscem by po prostu rozłożyć sobie kilka takich samych szeregów, ale o różnej wysokości, w końcu dzisiaj mieliśmy ćwiczyć skok wyskok. Tak też na wysokości środka maneżu stanęły obok siebie, równolegle, trzy takie same szeregi składające się z trzech przeszkód, dwie stacjonaty i jeden okser. Z kolei o wiele dalej od nich rozłożyłam, przy jednej krótkiej ścianie rozłożyłam sobie drążki, przy drugiej cavaletti. Jako że zostało jeszcze wiele niezagospodarowanego miejsca. Rozłożyłam sobie jeszcze jeden szereg, z czterech przeszkód, niski bo tylko 100 cm, z przerwą trzech ful między double barrem, okserem, stajconatą i triple barrem, tak na rozgrzewkę przed skokiem wyskokiem.
W czasie kiedy ja rozkładałam wszystko, Pardon po prostu człapał za mną, także w momencie gdy skończyłam, byłam w stanie dociągnąć mu popręg o dwie dziurki z ziemi i wciągnąć kolejną będąc na nim. Sukces za sukcesem!
Ruszyliśmy stępem na długiej wodzy, tak dla rozgrzewki i wyciągnięcia się. W końcu puściłam mu luźno wodze, sterując samymi łydkami, a w łapki chwyciłam telefon, żeby wysłać wiadomość do Mackenzie. Powinna właśnie sama wsiadać na Age of Hero i miałam nadzieję, że nie zaspałam. Stępowaliśmy raz wolniej, raz szybciej, jego prędkość kontrolowałam w nogach, a on szedł gładko od łydki. Zmieniliśmy sobie kilka razy kierunek to po przekątnej, to przez półwolny. Przeszliśmy trzy razy przez drągi w stępie z prawego jak i lewego najazdu, aż w końcu stwierdziłam, że koniec tego krążenia i czas się za coś wziąć. Schowałam telefon do kieszeni, ale jeszcze nie zebrałam wodzy i ruszyliśmy kłusem.
Koń szedł żwawo i wesoło, z wyciągniętą głową, całkowicie rozluźniony. Sam też pilnował by zadem nie zostawać w tyle i nim pracować, a nie ciągnąć jakby orał pole. Także w kłusie wykręciliśmy sobie ze dwie wolty i dwie zmiany kierunku po przekątnych, aż w końcu, powolnymi połparadami zaczęłam zbierać wodze. Pardon dokładnie wiedział co ma zrobić i ładnie ułożył szyję, bardziej angażując całe ciało, dał mi też duże pole manewru na pysku.
Przejechaliśmy w kłusie dwa razy od każdej strony przez drągi, bo czym po przekątnej skierowałam go na drugą krótką ścianę i zakręciłam na cavaletti. To nie był szczególnie przyjemny najazd, jednak koń nie pogubił nóg i ładnie nimi przebierał nad nisko ustawionymi drążkami, podnosząc kopyta wysoko. Po wyjechaniu z nich popędziłam go całe okrążenie kłusem wyciągniętym, nim znowu, tym razem szybszym tempem wjechaliśmy po raz drugi na cavaletti. Koń dopasował swoje szybsze tempo do rozstawienia i, mocno sprężynując całym ciałem, przebiegł przez drągi, żadnego nawet nie stukając kopytam. Poklepałam go po szyi i po chwili byliśmy już na półwolnie. Koń bardzo ładniej się na niej wyginał, dobrze prezentując się na wjeździe i wyjeździe, więc i za taki angaż go pochwaliłam. Taki był mój styl pracy z końmi, których chciałam czegoś nauczyć, chwalenie a nie karanie. Każdy najmniejszy postęp, angaż, świadome pomyślenie o czymś, nagradzałam poklepaniem i powiedzeniem słodkim głosikiem „dobry koń” albo „piękny książę” i inne tego typu epitety. Jeszcze trzy razy, tym razem z lewego najazdu, wjechaliśmy na ciąg cavaletti, za każdym razem innym tempem, a on za każdym razem dopasowywał ruch swego ciała i długość kroku, by nie zmieniać narzuconej prędkości.
Po rozjechaniu go jeszcze przez dwa okrążenia w już nie roboczym, ale jeszcze nie wyciągniętym kłusie i wykręceniu dwóch szerokich kół, na których miał się rozluźnić i wygiąć mięśnie odpowiednio do ruchu po linii obszernego koła, przeszliśmy do stępa. Rzuciłam wodze i poklepałam konia po szyi. Po jednym pełnym okrążeniu i ponownym przejściu stępem przez drągi, zatrzymałam go, by dociągnąć popręg. Nie chcieliśmy w końcu, żeby siodło poleciało ze mną w czasie skoku w przeciwnym kierunku do ruchu konia.
Po przejściu kolejnego okrążenia stępem, docisnęłam Pardonowi łydki a on ruszył kłusem jak oparzony, wyciągając go i gnając z całej siły. Ogier dokładnie wiedział co się szykowało i był nadto podekscytowany. Westchnęłam, tyle lat doświadczenia, a on ciągle zachowywał się jak źrebak, który dopiero odkrył jaką frajdą jest skakanie przez ogrodzenie.
Spokojnymi półparadami, podczas kręcenia kół i wolt, uspokajałam konia. Ten w trakcie któregoś z rzędu kręcenia się, chyba zrozumiał swój błąd, bo rozluźnił mięśnie i zwolnił. Widziałam, że nie był już taki spięty na szyi, a jego zad, choć nadal zaangażowany, nie wybijał już tak bardzo osobnym rytmem od przedniej części kasztana. Szedł idealnym tempem, ładnie zebrany, z dobrze ułożoną szyją, gotowy, ale tak wewnętrznie, bo na zewnątrz pozostał spokojny. Mogliśmy zaczynać.
To znaczy, prawie mogliśmy. Dobrze znałam tego ogiera, od brzuszka jakby nie patrzeć, i wiedziałam, że za chwilę mógłby się znowu nadto podekscytować. Więc zanim ruszyliśmy jego kochanym galopem, przejechaliśmy jeszcze przez cavaletti. Mimo że ogier wiedział, który to już moment w treningu i w dodatku widział, NO PRZECIEŻ ON WIDZIAŁ OMG, drągi, pozostał spokojny, chociaż nad piątym z kolei wydał z siebie dziwny dźwięk. Oho, zaczynało się, wchodził w jumping killer mode. Na zawodach była to najlepsza rzecz, jaka się nam mogłaby przytrafić. Berserk biegający po parkurze i skaczący nad każdą przeszkodą z o pół metra wręcz za dużym zapasem. Ale byliśmy na treningu i chciałam żeby nauczył się technicznego podejścia a nie wikingowego.
Wyprowadziłam go na duże koło, przejechaliśmy je dwa razy kłusem, cały czas robiłam półparadki, a dopiero za trzecim razem, w połowie koła, dałam mu sygnał, że to już czas na galop.
Ruszył z kopyta, borze zielony, w tym stanie pozwoliłabym mu się ścigać z Mars Colony na najważniejszym wyścigu świata. Czas było zastosować kolejną z technik pracy z takimi nadpobudliwymi osobnikami. Skupiłam całą moją zdolność komunikowania się z koniem w łydkach, puszczając przy tym wodze. Chcesz biegać takim tempem? Biegaj. Ale jeżeli już taką drogę wybrałeś, to nie waż się przestawać ani na chwile. Biegaj, pędź skoro tak wybrałeś, ale ja też zostanę i się nigdzie nie wybieram. Dałam ogierowi wybór, pokazałam mu, że go ma, i że jestem wedle tego wyboru konsekwentna. Po trzech dzikich okrążeniach rozum wrócił z kopyt do jego czaszki i zwolnił. Przegalopowaliśmy jeszcze jedno okrążenie, już spokojniej, nim zwolniłam go do kłusa i poklepałam.
Trochę się nahasał samą prędkością przed chwilą, więc postanowiłam dać mu odpocząć. Zwolniłam jeszcze o jeden chód i teraz koń szybko maszerował w stępie, angażując każdy mięsień. Po kilku minutach ze stępa ruszyliśmy galopem.
Tym razem Pardon był już spokojniejszy, nadal w pełni zmobilizowany, ale wyłączył się jego killing mode, także mogliśmy pracować na pełnym obrotach, ze stu dwudziesto procentowym zaangażowaniem nie tylko mięśni, ale i rozumu. Na początek przejechaliśmy w dół poczwórny szereg z przerwami na trzy fule. Ogier nie miał problemu. Lubił skakać szerokie przeszkody, i mimo że zdążyła się jedna stacjonata, była ona w szeregu, wiedział, że ma dokładnie trzy fule, plus do tego mocno zaakcentowałam mu moment wybicia więc się nie pogubił i ładnie przeskoczył. A po stacjonacie triple więc nawet nie ma co opowiadać, pokonał go z błyskiem w oku. On naprawdę kochał takie szerokie przeszkody. Poklepałam go i najechałam na szereg jeszcze dwa razy, chcąc mieć pewność, że dobrze się rozskacze. Trudne, złożone z wielu szerokich przeszkód szeregi były jego specjalnością, więc nic dziwnego, że nic nie zrzucił. Gdy po raz trzeci wylądowaliśmy nad ostatnią przeszkodą – triple, bo wylądowaniu przeszliśmy do kłusa.
W tym oto i kłusie naprowadziłam go na najazd na pierwszy szereg skok-wyskok, najniższy, wysokość 100 centymetrów. Przy wyjeździe z najazdu ruszyliśmy galopem. Koń się trochę pogubił, widząc przed sobą długi najazd i stacjonatę, ale dzięki borom zanim zaczęliśmy skakać, zauważył, że nie była to samotna stacjonata, a cały szereg. W odpowiednim momencie wpadł w rytm i gładkim, szybkim ale opanowanym galopem dojechał i wybił się w idealnym punkcie. Zrobił to idealnie, dobre tempo, odpowiednio długi wyskok, wylądował idealnie na środku przerwy między drugą stacjonatą i gdy tylko jego kopyta dotknęły piasku, on znów wyskoczył, bez strachu, mając bezpieczne i komfortowe odległości. Po drugim skoku wylądował przed szerokim okserem. Dałam mu mocny sygnał łydkami, by miał pewność co ma zrobić, wybił się porządnie, z całych sił z zadu, i pofrunął nad okserem bez zrzutki. To był bardzo dobrze przejechany skok wyskok. Po dwóch krokach galopu zwolniłam go do kłusa, poklepałam, mówiąc śpiewnym głosem „kochany książę”, i doprowadziłam do końca krótkiej ściany.
Co w jego wypadku nie było najłatwiejsze, bo on najchętniej już by skręcił po wylądowaniu i najechał jeszcze raz z takiego ukosa, że można by się stopą przeżegnać na widok tego. Półparadami przypomniałam mu, że nie jesteśmy na jakiejś walce na śmierć i życie o czas (czyt. Zawody według Pardona), ale na zwyczajnym treningu. I już spokojnie mogłam go znowu prowadzić w łydkach.
Chciałam jeszcze raz przejechać ten szereg na wysokości 100 cm, tak więc to na niego zakręciłam i zagalopowałam. Nie ważne, że Pardon go przed chwilą skakał, i tak ponownie spanikował, widząc przed sobą długą przerwę, bez żadnej podpowiedzi, i tę stacjonatę. O ile większość koni wolała skoczyć taką stacjonatę z bezpiecznym, długim najazdem, on tego nienawidził. Kochał skakanie ciężkich, zbitych szeregów z szerokich przeszkód, diabelsko rozsunięte oksery, które wyglądały tak, że się jeździec zastanawia, czy powinien to już skoczyć na skok wyskok, bo jak staniesz między jego częściami i rozłożysz ręce, to nie dosięgniesz drągów palcami z jednej i drugiej strony… To była jego domena, a nie te bezpieczne najazdy i pojedyncze stacjonaty. I nawet, jeżeli ta stacjonata nie była pojedyncza, to i tak widząc ją z takim długim najazdem, skupił się tylko na niej.
I tym razem pogubił się w rytmie a ja nie byłam go w stanie tym razem przywrócić do dobrej prędkości. Z dziesięć razy zmienił tempo przed wyskokiem, a gdy w końcu skoczył, wylądował za blisko drugiej stacjonaty, z o wiele za małą siłą. Więc przy drugim wybiciu zrzucił drąga. Całe szczęście zrzutki nie potoczyły się jak lawina i nad jego kochanym okserkiem jakoś się prześlizną, tylko wprawiając w drgania drąg, ale go nie zrzucając. Przeszliśmy do kłusa tak jak poprzednio. Cóż, chciałam jeszcze raz skoczyć przez 100, ale raczej nie było takiej możliwości bez schodzenia z konia, więc tym razem skierowałam się na drugi z kolei szereg skok-wyskok, tym razem wysokości 115 centymetrów, ustawiony tak samo. Zastanawiałam się, czy nie chcę go pojechać z drugiego najazdu, zaczynając od oksera, ale na zawodach będzie jeszcze wiele razy mierzyć się z niedogodnym dla niego ustawieniem, dlatego musiał się nauczyć zachowania zimnej krwi.
Więc jedziemy od stacjonaty.
Pół okrążenia kłusem i na zakręcie w najazd zagalopowanie. Ruszył świetnym tempem, żywo, sprężyście, ale nie na złamanie karku. Oczywiście znów stanął twarzą w twarz ze stacjonatą, ale utrzymałam go w łydkach, a i on, mimo niekomfortowego ustawienia, nie chciał powtórzyć porażki z przed chwili. I tak, każdy koń kiedyś musi zrzucić, ale dla niego ta pojedyncza zrzutka była porażką, Pardon to koń cholernie ambitny.
Utrzymany w dobrym tempie aż do skoku, z zachowaną zimną krwią, wybił się. I mógł znów w pełni pokazać swoje doświadczenie konia sportowego. Kolejne idealne wybicie i lądowania w punkt, jakby widział jakiś X w miejscu, w którym najlepiej byłoby postawić nogi, mimo że żadnego znaku nie rysowałam. Wylądował i od razu zebrał się z pełną mocą do oddania drugiego skoku, lądowanie znów w punkt. Widząc oksera wybił się po raz trzeci, z wielką siłą i radością. Poklepałam go za to, to był piękny przejazd.
W nagrodę także oddałam mu trochę wodzy, wykręciliśmy w kłusie półwolny i najechaliśmy ten sam szereg, tym razem od strony oksera.
Zagalopowanie.
Pardon czuł luz na wodzach, więc rozpędził się z największym szczęściem, jakie mogło z siebie wykrzesać żywe istnienie. Pozwoliłam mu na to, wiedziałam, że od strony rozpoczynającej okserem, sam dobrze będzie wiedział co robić, czuł się w pełni komfortowo przed szeroką przeszkodą. I tak jak myślałam, poradził sobie idealnie, wystarczyło mu dać dobrą przeszkodę jako pierwszą i pozwolić samemu pomyśleć. Jechał szybciej niż od strony stacjonaty, o wiele szybciej, ale nadal płynnie, bez zmiany tempa. Wybił się mocno i lądował pewnie, by po raz kolejny się wybić. Dzięki sile rozpędu nad pierwszą przeszkodą, można powiedzieć, że wręcz sprężynował nad dwiema kolejnymi, osiągając bardzo duży zapas. Po wylądowaniu z ostatniej stacjonaty i przegalopowaniu kilku fuli, aż do wjechania z linii środkowej na krótką ścianę, poklepałam go z całego serca i zwolniłam do kłusa.
Pardon wiedział, że był chwalony, czuł emocje w moim śpiewnym, roześmianym głosie i aż sobie delikatnie, radośnie bryknął. Zrobiliśmy dwa pełne okrążenia kłusem na maksymalnie długiej wodzy, by ten mógł rozciągnąć szyję i ogólnie wszystkie mięśnie, przed najwyższym punktem naszego treningu. Klasa C – 130 centymetrów na skok-wyskok, ten sam zestaw przeszkód.
Byłam ciekawa jak zareaguje na długi najazd i taką wysoką stacjonatę przed sobą, czy nie spanikuje. Z drugiej strony miałam wiarę w niego, w jego zamiłowanie do skoków i ambicje, i przede wszystkim w te wszystkie lata spędzone wspólnie na zawodach i treningach. Choć za każdym razem trochę mu odbijało na widok tej samotnej stacjonaty z długiego najazdu, zawsze sobie radziliśmy, czasem mniej, czasem bardziej.
Zebrałam Pardona w wodzach i ruszyliśmy galopem. Zanim najechałam na przeszkody, na obszernym kole nadałam mu odpowiednie tempo. Pokazałam mu wyraźnie, że ma się mnie słuchać i gdy zebrał się w szyi i na zadzie jeszcze mocniej, utrzymując żwawe tempo i sprężysty krok, wiedziałam, że możemy ruszać.
Miałam wrażenie, że świat się zatrzymał i wiedziałam, że nie tylko ja tak czułam. Że nie tylko mi się zdawało, że ten najazd na stacjonatę 130 wręcz się wydłużał, ciągnąc się w nieskończoność. Ale właśnie ten dreszczyk i stres pozwalały mi najbardziej zachować zdrowy umysł. Wiedziałam, że koń bał się dziesięć razy bardziej, że nienawidził tego długiego momentu sam na sam ze stacjonatą. Całą moją aurą przekazywałam mu, że to ja jestem tutaj alfą, że tym razem to ja dowodzę duetem, nie wspólnie jak zazwyczaj. Przytrzymałam go mocniej w łydkach. Podniosłam jego głowę mocno zamykając w dłoniach wodze, by się przypadkiem zdezorientowany nie schylił.
I skoczyliśmy.
Jeden.
Drugi.
Trzeci raz.
Nawet nie wiem kiedy wylądowaliśmy za okserem. To było cholernie dynamiczne i pewne pokonanie tego szeregu. Chyba nie oddychałam przez cały ten czas, bo gdy spojrzałam za siebie, by popatrzeć, że na sto procent niczego nie zrzuciliśmy, odetchnęłam z ulgą. Czas wrócił do swojej normalnej prędkości.
- Mój zdolny książę! – pisnęłam przeszczęśliwa i wyklepałam szyję konia.
To jednak nie był koniec. Jeden raz się udało, ale to nie znaczy, że za drugim czy trzecim będzie tak samo.
A jednak, Pardon czując moją pewność siebie, sam także jej trochę zyskał, plus skakał to ustawienie po raz któryś z rzędu, teraz było tylko wyżej niż dwa poprzednie warianty wysokości. Tak więc i za drugim razem na 130 pokonał wszystko bezbłędnie, nie stracił rytmu ani równowagi, z pewnością siebie wybił się za pierwszym razem a dalej już kicał z pełną mocną w wybiciu z zadu.
Gdy i za trzecim razem nic nie zrzucił ani nie stracił głowy, wyklepałam go ponownie, oddałam mu wodze (tak, żeby miał luz na pysku, ale też tak, żeby się nie zaplątał nogami podczas skoku) i zrobiłam to samo co przy 115. Wyjechaliśmy półwolty, przy jej końcówce zagalopowanie na dobrą nogę, bo czym on sam mógł najechać od strony oksera, ustalając prędkość i moc wyskoku po swojemu. Ufałam mu w pełni na okserach, wiedziałam, że oceni je lepiej ode mnie. W tej kwestii był niesamowitym nauczycielem, wręcz mistrzem.
Wybił się swobodnie, radośnie, w swoim super szybkim, killing mode tempie. I mimo że wkładał w te skoki tak wiele siły, robił to tak płynnie, że nie czuło się wielkiego obciążenia, zdawało się, jakby po prostu nagle jakaś nieznana magia podniosła go z ziemi i przesadziła przez trzy przeszkody, wysoko, wysoko nad ziemią. Ale to był on. Cały Pardon, przeszczęśliwy z możliwości skakania. Pozwoliłam mu na taki przejazd jeszcze raz, a on ruszył nawet szybciej, pochłaniając trzy przeszkody skok-wyskok w mgnieniu oka. Zrobił to tak dynamicznie, że między stacjonatami nawet nie wyczułam momentu żeby usiąść i wrócić ponownie do półsiadu.
Gdy wylądował, cały czas mówiąc jak niesamowicie zdolnym jest księciem, zwolniłam jego galop, tak, że teraz kręciliśmy sobie spokojnie obszerne koła. Pozwoliłam mu powyciągać w trakcie tego szyję.
Po chwili zwolniliśmy do kłusa i w nim także, na długiej, puszczonej wodzy, kręciliśmy to koła, to przechodziliśmy przez drągi, by powyciągał wszystkie mięśnie i dokładnie je rozluźnił, nie chciałam, żeby później miał skurcze czy zakwasy. Aż wreszcie, gdy po którymś kole, zaczął bardzo swobodnie oddychać i nawet ziewać, przeszliśmy do stępa.
Stępował długo, nie wiem czy bardziej w trakcie tego wyciągał szyję, czy nogi, pewnym jednak było, że bardzo się cieszył. Ja także byłam zachwycona, to był idealny trening. Nawet patrząc na tamtą jedną, małą zrzutkę, chyba nie mogło być lepiej. Ogier się starał, angażował, pokonywał za każdym razem własne lęki, ufał swemu jeźdźcu (co ukochańsze to ja byłam tym jeźdźcem!), a gdy znajdował się w bardziej komfortowej sytuacji, ufał i samemu sobie, myślał, przejeżdżając przez szereg, panował nad tempem i wiedział co ma robić.
Z westchnięciem dumy przytuliłam się do jego zgrzanej szyi.
Chciałam, w ramach jak najlepszego rozstępowania, przejść się z nim na spacer, ale w momencie gdy zaczęłam zwracać uwagę na coś innego niż mój koń czy przeszkody i skręciłam w stronę wyjścia z maneżu, zobaczyłam Megan, siedzącą na jednym z krzeseł, jej noga w gipsie, kule leżące obok niej. I bardzo się uśmiechała.
- A jednak nie każde rude jest wredne! – zawołała, wyraźnie rozbawiona.
Uśmiechnęłam się do niej i pomachałam na przywitanie ręką.
- Powiedziała ruda! – zażartowałam. – Co ty tu robisz tak wcześnie?
- Shiro obudził mnie gdy myłaś włosy, piszczał jakby był oburzony, że go ze sobą nie wpuściłaś do łazienki i jakby chciał, żebym jakoś tam go przemyciła.
Zarumieniłam się zawstydzona zachowaniem czworonoga.
- Wybacz… Shiro bywa przylepą.
- Nieeee, no coś ty. Przynajmniej mogłam popatrzeć na tego pana – kiwnęła głową w na Pardona. – Ale w zadośćuczynieniu musisz mi coś obiecać.
Przechyliłam głowę, nie bardzo wiedząc, o co jej chodzi.
- Zamieniam się w słuch – powiedziałam z uśmiechem.
- Dasz mi na nim poskakać, jak tylko ta cholera się złoży – mówiąc to zaśmiała się i poklepała w gips.
Mimo że często żartowała ze swojej nogi i tego wypadku, widać było, że tęskno jej do koni. Było mi jej strasznie szkoda, wiedziałam jakim bólem jest oderwanie od pasji takiej jak jazda konna.
- Oczywiście, chociaż przygotuj się na to, że nie pod każdym się tak zachowuje – zamilkłam na chwilę i zeskoczyłam z konia, po czym szybko zaczęłam mu ściągać siodło.
Tym razem to Megan była zbita z tropu, ale nic nie mówiła, tylko obserwowała jak rozpinam popręg, podciągam puśliska i zdejmuje z rudego grzbietu sprzęt.
- Tylko nikomu nie mów, okej? – zapytałam, ale ona ciągle nie rozumiała o czym mówiłam. – Wujek kiedyś tak zrobił, jak jeszcze byłam mała, gen X nie działał, a nogę miałam zamkniętą w gipsie. I też rodzicom nie powiedział, więc obiecaj!
- Obiecuję…? – powiedziała niepewnie, mrugając szybko.
- Chodź.
Zrobiła co kazałam, wzięła kule i dokuśtykała do nas. Ja w tym czasie kazałam położyć się Pardonowi, zrobił co kazałam. Gdy wskazałam na kasztanowaty grzbiet w zapraszający sposób dłonią, Megan aż się zaświeciły oczy.
Po chwili znów jednak spochmurniała.
- Noga mi będzie wisieć, w ciężkim gipsie… Gdyby to było takie proste, to bym w nim jeździła.
- Nie marudź, tylko siadaj.
Pomogłam jej usadzić się na jego grzbiecie, a następnie wzięłam jedną z kul. Półkoło na podtrzymywanie ramienia zaczepiłam o jej kostkę (nie wypadało, bo mocno się trzymało na grubym gipsie), a metalową rurkę umieściłam pod nogą. Kazałam Pardonowi wstać, co ten zrobił w przeciągu sekundy. Tak więc Megan siedziała, ze zdrową nogą spuszczoną wzdłuż boku konia, a chorą, na prowizorycznej podkładce z kuli, którą z kolei trzymałam na moim ramieniu. Tak więc noga w gipsie jej nie wisiała, a leżała równolegle do ziemi, stabilnie oparta.
Chodziliśmy w ten sposób jakiś pięć minut, cóż, może wygodniejszy byłby dla mnie spacerek, iż takie rozstępowanie, ale w ten sposób chyba właśnie zaczęłam się w kimś tutaj naprawdę kolegować (pomijając siostrę i ludzi znajomych z misji typu „cholernik brokat Francis pierwszy i jedyny”). Pardon dopasował się do mnie tempem, dodatkowo czuł, że ma na sobie chorą osobę, więc, zamiast protestować, że siedzi na nim ktoś inny, on dołożył wszelkich starań, by jego kroki były jak najdelikatniejsze.
Po pięciu minutach zobaczyłam, że radość wypisana na twarzy Megan zmienia się w „okej, już mi niewygodnie”. Więc znów poprosiłam Pardona by się położył, pomogłam dziewczynie wstać i zostawiłam ją przy tamtych krzesełkach, na jednej nodze i dwóch kulach, żeby przypadkiem nie było dowodów na to, że właśnie jeździła na koniu, mimo zakazów lekarzy i zmartwionych przyjaciół ze stajni, a sama wróciłam z Księciem, trzymając siodło zawieszone na rękach. Nie musiałam prowadzić Pardona, wiedziałam że pójdzie za mną mimo wszystko.
W boksie jeszcze zrobiłam mu półgodzinny masaż T-touch, zaczynając od zadu i idąc w górę po mięśniach aż do pyska, by po pierwsze, na pewno rozluźnić każdy mięsień w jego ciele, a po drugie, jeszcze bardziej pogłębić naszą przyjaźń i sprawić mojemu kochanemu Księciu tę przyjemność. Nie ma piękniejszego widoku na świecie niż to zadowolone, pełne miłości spojrzenie konia, kierowane właśnie do ciebie.
Gdy ogarnęłam sprzęt i weszłam do domu do salonu, Megan już na mnie czekała… przed ich ogromnym telewizorem… z nagranym Pardonem i mną…
- Boże Megan… dlaczego… przecież wiesz jakie miny mają skoczkowie! – po czym spojrzałam na jeden moment. – JEZU TO MOJA TWARZ?!
Megan aż zadławiła się popcornem ze śmiechu.
- Przecież wiesz, jakie miny mają skoczkowie! – papugowała mój ton. – A dlaczego? Dlatego, że nie mogę jeździć, a nie chcę się cofnąć w rozwoju do etapu pięcioletniej dziewczynki na lonży. Więc nagrywam sobie co ciekawsze treningi skokowe i analizuję, co bym zrobiła, czego bym nie zrobiła, a czego powinnam się od kogoś nauczyć. A że jesteś u nas nowa i nie często mam okazję oglądać czy to ciebie, czy Pardona, tak więc nagrałam sobie.
- I co sądzisz?
- Widziałam gorszych – zażartowała i szturchnęła mnie zaczepnie w bok.
Tylko prychnęłam, udając obrażenie, ale też się zaśmiałam.
- Powiedziała ta, która spadła.
- Ej, ej, ej! Nawet najlepszym się zdarza!
Żartowałyśmy sobie tak, nawzajem sobie dokazując, dopóki nie pobudziłyśmy naszym śmiechem ludzi w domu.

Czułam się w Echo coraz bardziej jak u siebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz