Wstałam
wcześnie rano, i mam na myśli naprawdę wcześnie. O czwartej myłam już włosy, by
dwadzieścia minut później mocno owinąć je ręcznikiem, by jak najszybciej
obsiąkły. Może i to Kalifornia, może i ciepło jak w Australii, ale
przeziębienie też tu w końcu można złapać. Czwarta trzydzieści a ja już
smażyłam omlet, podświadomie sama siebie poklepałam po ramieniu, brawo Det.
Miałam niezły czas, utrzymać to a niedługo już mogłam być w siodle.
W
sumie dlaczego tak się spieszyłam?
Przeniosłam
się wraz z Pardonem do pensjonatu mojej siostry, chcąc skupić się na
przygotowywaniu go pod największe mistrzostwa, reszta ekipy Winter Mist została
w naszej stajni, pracując dawnym rytmem z końmi. No i jakby to powiedzieć…
Jeszcze się nie zaaklimatyzowałam. Tak, siostra mówiła, że mogę korzystać o
której tylko bym chciała z ich maneży, ale jeszcze nie czułam się na tyle, by
powiedzieć „biorę o 12 halę”, czy coś takiego. Więc żeby nikomu nie
przeszkadzać w ich harmonogramie dnia, po prostu wstawałam wcześniej i szłam
spać wcześniej.
Gdy
zjadłam mojego na wpół spalonego omleta (taaa… nadal nie byłam mistrzem
gotowania) i ubrałam się w pierwsze lepsze ciuchy z szafy, byleby tylko w
pastelowych odcieniach (taaa… nadal wszystko co wiem o modzie to to, że pastel
pasuje do pastela, chociaż to chyba bardziej ze sztuki wyniosłam…), ruszyłam do
siodlarni. Z zadowoleniem popatrzyłam na szafkę podpisaną „Paula Ravenwood”
oraz niżej umieszczoną tabliczkę „Pardon Me”, nasze rzeczy w idealnym porządku
pierwszy raz od dawna. Nie chciałam robić syfu siostrze. Szybko wzięłam sprzęt
do czyszczenia, ogarnęłam puśliska w naszym treningowym siodle skokowym,
wybrałam czaprak na dzisiaj (bo czapraków NIGDY ale to NIDY za dużo
*powiedziała patrząc na lawinę czapraków wydobywającą się z szafki*), pasujące
ochraniacze i byłam gotowa zabrać się za pracę.
Pardon
zarżał w moją stronę przyjaźnie, zdążył już zjeść śniadanie, które mu dałam
zaraz gdy tylko wstałam, jeszcze przed ogarnianiem samej siebie. Weszłam do
jego boksu i przytuliłam tę cudowną rudą szyję, a on radośnie dmuchnął we mnie
kilka razy swoimi wielkimi chrapami. Oderwałam się po chwili, gotowa do jego
czyszczenia. Za każdym razem pielęgnacja wyglądała tak samo, maksymalnie
otwarty boks, bo wiedziałam, że nigdzie nie wyjdzie, ja powoli masująca konia
szczotkami, przykładając przy tym uwagę, by nie zostawić żadnej zaklejki. A
Pardon? Pardon jak zawsze stał grzecznie i co jakiś czas odwracał łepek w moją
stroną, żeby szturchnąć mnie chrapami zaczepnie, pokazując tym samym, że
wytrzymał 20 sekund przez głaskania i to znowu czas by pomiziać go po go
głowie, chrapach i za uszami. Obeszłam go z każdej strony, czyszcząc dokładnie
i czesząc ogon. Zero problemów, gdybym chciała mogłabym mu się przytulić do
zadu, lub wskoczyć na niego, właśnie ze strony zadu. W Donku nie było ani krzty
agresywności w stosunku do mnie. Kopyta sam podnosił, nim zdążyłam go o to
poprosić. Także po dwudziestu minutach ogier lśnił czystością. Przyszła pora na
siodłanie. Wzięłam najzwyklejsze rekreacyjne ogłowie, nie chcąc go
niepotrzebnie zapaskowywać, podgardle i nachrapnik wystarczą. I znowu
inicjatywa Pardona zdążyła mnie wyprzedzić, zanim przyłożyłam mu wędzidło do
pyska, on już miał otwartą buzię. Tak, nigdy nie sprawiał problemów i przy
siodłaniu.
To
znaczy… prawie nie sprawiał.
Bo
po cudownym wkładaniu ogłowia, przy którym jednak większość koni by się trochę
stawiała, przychodzi dopinanie tego cudownego paska jakim był pieprzony popręg.
I to nie tak, że Pardon coś odstawiał. Broń borze zielony. Każdy koń
prawdopodobnie by już osiwiał, ze świrował i zabił tę nieporadną osobę na jego
miejscu. A on tylko stał i prychał. Problem leżał w samym popręgu. Niby był
dobrej długości, ale za każdym razem brakowało dziesięciu centymetrów… Jak
kupowałam większy, to był za luźny, za długo i wszystko za bardzo w nim było.
Ten powinien być dobry, i był, ale dopiero po pierwszym stępie, bo przed tym
musiałam wypuścić z siebie siódme, jak nie już ósme poty, żeby do cholerstwo
dopiąć.
Sukces!
Mogłam
wziąć kilka głębszych wdechów i otrzeć czoło. Przecież ten koń nawet gruby nie
jest! O co chodzi z tym popręgiem… chyba tylko brokat różowy wie…
Ruszyliśmy
na duży plac, co prawda był plac rekreacyjny o odpowiedniej wielkości, ale
skoro i tak wszyscy spali a ja miałam okazje pozwolić się Pardonowi wybiegać…
czemu nie skorzystać! Poza tym o tej godzinie nie miałam nikogo do podnoszenia
nam drągów, także musiałam sama sobie z tym poradzić, a duuuuuży maneż był
idealnym miejscem by po prostu rozłożyć sobie kilka takich samych szeregów, ale
o różnej wysokości, w końcu dzisiaj mieliśmy ćwiczyć skok wyskok. Tak też na
wysokości środka maneżu stanęły obok siebie, równolegle, trzy takie same
szeregi składające się z trzech przeszkód, dwie stacjonaty i jeden okser. Z
kolei o wiele dalej od nich rozłożyłam, przy jednej krótkiej ścianie rozłożyłam
sobie drążki, przy drugiej cavaletti. Jako że zostało jeszcze wiele
niezagospodarowanego miejsca. Rozłożyłam sobie jeszcze jeden szereg, z czterech
przeszkód, niski bo tylko 100 cm, z przerwą trzech ful między double barrem,
okserem, stajconatą i triple barrem, tak na rozgrzewkę przed skokiem wyskokiem.
W
czasie kiedy ja rozkładałam wszystko, Pardon po prostu człapał za mną, także w
momencie gdy skończyłam, byłam w stanie dociągnąć mu popręg o dwie dziurki z
ziemi i wciągnąć kolejną będąc na nim. Sukces za sukcesem!
Ruszyliśmy
stępem na długiej wodzy, tak dla rozgrzewki i wyciągnięcia się. W końcu
puściłam mu luźno wodze, sterując samymi łydkami, a w łapki chwyciłam telefon,
żeby wysłać wiadomość do Mackenzie. Powinna właśnie sama wsiadać na Age of Hero
i miałam nadzieję, że nie zaspałam. Stępowaliśmy raz wolniej, raz szybciej,
jego prędkość kontrolowałam w nogach, a on szedł gładko od łydki. Zmieniliśmy
sobie kilka razy kierunek to po przekątnej, to przez półwolny. Przeszliśmy trzy
razy przez drągi w stępie z prawego jak i lewego najazdu, aż w końcu
stwierdziłam, że koniec tego krążenia i czas się za coś wziąć. Schowałam
telefon do kieszeni, ale jeszcze nie zebrałam wodzy i ruszyliśmy kłusem.
Koń
szedł żwawo i wesoło, z wyciągniętą głową, całkowicie rozluźniony. Sam też
pilnował by zadem nie zostawać w tyle i nim pracować, a nie ciągnąć jakby orał
pole. Także w kłusie wykręciliśmy sobie ze dwie wolty i dwie zmiany kierunku po
przekątnych, aż w końcu, powolnymi połparadami zaczęłam zbierać wodze. Pardon
dokładnie wiedział co ma zrobić i ładnie ułożył szyję, bardziej angażując całe
ciało, dał mi też duże pole manewru na pysku.
Przejechaliśmy
w kłusie dwa razy od każdej strony przez drągi, bo czym po przekątnej
skierowałam go na drugą krótką ścianę i zakręciłam na cavaletti. To nie był
szczególnie przyjemny najazd, jednak koń nie pogubił nóg i ładnie nimi
przebierał nad nisko ustawionymi drążkami, podnosząc kopyta wysoko. Po
wyjechaniu z nich popędziłam go całe okrążenie kłusem wyciągniętym, nim znowu,
tym razem szybszym tempem wjechaliśmy po raz drugi na cavaletti. Koń dopasował
swoje szybsze tempo do rozstawienia i, mocno sprężynując całym ciałem,
przebiegł przez drągi, żadnego nawet nie stukając kopytam. Poklepałam go po
szyi i po chwili byliśmy już na półwolnie. Koń bardzo ładniej się na niej
wyginał, dobrze prezentując się na wjeździe i wyjeździe, więc i za taki angaż
go pochwaliłam. Taki był mój styl pracy z końmi, których chciałam czegoś
nauczyć, chwalenie a nie karanie. Każdy najmniejszy postęp, angaż, świadome
pomyślenie o czymś, nagradzałam poklepaniem i powiedzeniem słodkim głosikiem
„dobry koń” albo „piękny książę” i inne tego typu epitety. Jeszcze trzy razy,
tym razem z lewego najazdu, wjechaliśmy na ciąg cavaletti, za każdym razem
innym tempem, a on za każdym razem dopasowywał ruch swego ciała i długość
kroku, by nie zmieniać narzuconej prędkości.
Po
rozjechaniu go jeszcze przez dwa okrążenia w już nie roboczym, ale jeszcze nie
wyciągniętym kłusie i wykręceniu dwóch szerokich kół, na których miał się
rozluźnić i wygiąć mięśnie odpowiednio do ruchu po linii obszernego koła,
przeszliśmy do stępa. Rzuciłam wodze i poklepałam konia po szyi. Po jednym
pełnym okrążeniu i ponownym przejściu stępem przez drągi, zatrzymałam go, by
dociągnąć popręg. Nie chcieliśmy w końcu, żeby siodło poleciało ze mną w czasie
skoku w przeciwnym kierunku do ruchu konia.
Po
przejściu kolejnego okrążenia stępem, docisnęłam Pardonowi łydki a on ruszył
kłusem jak oparzony, wyciągając go i gnając z całej siły. Ogier dokładnie
wiedział co się szykowało i był nadto podekscytowany. Westchnęłam, tyle lat
doświadczenia, a on ciągle zachowywał się jak źrebak, który dopiero odkrył jaką
frajdą jest skakanie przez ogrodzenie.
Spokojnymi
półparadami, podczas kręcenia kół i wolt, uspokajałam konia. Ten w trakcie
któregoś z rzędu kręcenia się, chyba zrozumiał swój błąd, bo rozluźnił mięśnie
i zwolnił. Widziałam, że nie był już taki spięty na szyi, a jego zad, choć
nadal zaangażowany, nie wybijał już tak bardzo osobnym rytmem od przedniej
części kasztana. Szedł idealnym tempem, ładnie zebrany, z dobrze ułożoną szyją,
gotowy, ale tak wewnętrznie, bo na zewnątrz pozostał spokojny. Mogliśmy
zaczynać.
To
znaczy, prawie mogliśmy. Dobrze znałam tego ogiera, od brzuszka jakby nie
patrzeć, i wiedziałam, że za chwilę mógłby się znowu nadto podekscytować. Więc
zanim ruszyliśmy jego kochanym galopem, przejechaliśmy jeszcze przez cavaletti.
Mimo że ogier wiedział, który to już moment w treningu i w dodatku widział, NO
PRZECIEŻ ON WIDZIAŁ OMG, drągi, pozostał spokojny, chociaż nad piątym z kolei
wydał z siebie dziwny dźwięk. Oho, zaczynało się, wchodził w jumping killer
mode. Na zawodach była to najlepsza rzecz, jaka się nam mogłaby przytrafić.
Berserk biegający po parkurze i skaczący nad każdą przeszkodą z o pół metra
wręcz za dużym zapasem. Ale byliśmy na treningu i chciałam żeby nauczył się
technicznego podejścia a nie wikingowego.
Wyprowadziłam
go na duże koło, przejechaliśmy je dwa razy kłusem, cały czas robiłam
półparadki, a dopiero za trzecim razem, w połowie koła, dałam mu sygnał, że to
już czas na galop.
Ruszył
z kopyta, borze zielony, w tym stanie pozwoliłabym mu się ścigać z Mars Colony
na najważniejszym wyścigu świata. Czas było zastosować kolejną z technik pracy
z takimi nadpobudliwymi osobnikami. Skupiłam całą moją zdolność komunikowania
się z koniem w łydkach, puszczając przy tym wodze. Chcesz biegać takim tempem?
Biegaj. Ale jeżeli już taką drogę wybrałeś, to nie waż się przestawać ani na
chwile. Biegaj, pędź skoro tak wybrałeś, ale ja też zostanę i się nigdzie nie
wybieram. Dałam ogierowi wybór, pokazałam mu, że go ma, i że jestem wedle tego
wyboru konsekwentna. Po trzech dzikich okrążeniach rozum wrócił z kopyt do jego
czaszki i zwolnił. Przegalopowaliśmy jeszcze jedno okrążenie, już spokojniej,
nim zwolniłam go do kłusa i poklepałam.
Trochę
się nahasał samą prędkością przed chwilą, więc postanowiłam dać mu odpocząć.
Zwolniłam jeszcze o jeden chód i teraz koń szybko maszerował w stępie,
angażując każdy mięsień. Po kilku minutach ze stępa ruszyliśmy galopem.
Tym
razem Pardon był już spokojniejszy, nadal w pełni zmobilizowany, ale wyłączył
się jego killing mode, także mogliśmy pracować na pełnym obrotach, ze stu
dwudziesto procentowym zaangażowaniem nie tylko mięśni, ale i rozumu. Na
początek przejechaliśmy w dół poczwórny szereg z przerwami na trzy fule. Ogier
nie miał problemu. Lubił skakać szerokie przeszkody, i mimo że zdążyła się
jedna stacjonata, była ona w szeregu, wiedział, że ma dokładnie trzy fule, plus
do tego mocno zaakcentowałam mu moment wybicia więc się nie pogubił i ładnie
przeskoczył. A po stacjonacie triple więc nawet nie ma co opowiadać, pokonał go
z błyskiem w oku. On naprawdę kochał takie szerokie przeszkody. Poklepałam go i
najechałam na szereg jeszcze dwa razy, chcąc mieć pewność, że dobrze się
rozskacze. Trudne, złożone z wielu szerokich przeszkód szeregi były jego
specjalnością, więc nic dziwnego, że nic nie zrzucił. Gdy po raz trzeci
wylądowaliśmy nad ostatnią przeszkodą – triple, bo wylądowaniu przeszliśmy do
kłusa.
W
tym oto i kłusie naprowadziłam go na najazd na pierwszy szereg skok-wyskok,
najniższy, wysokość 100 centymetrów. Przy wyjeździe z najazdu ruszyliśmy galopem.
Koń się trochę pogubił, widząc przed sobą długi najazd i stacjonatę, ale dzięki
borom zanim zaczęliśmy skakać, zauważył, że nie była to samotna stacjonata, a
cały szereg. W odpowiednim momencie wpadł w rytm i gładkim, szybkim ale
opanowanym galopem dojechał i wybił się w idealnym punkcie. Zrobił to idealnie,
dobre tempo, odpowiednio długi wyskok, wylądował idealnie na środku przerwy
między drugą stacjonatą i gdy tylko jego kopyta dotknęły piasku, on znów
wyskoczył, bez strachu, mając bezpieczne i komfortowe odległości. Po drugim
skoku wylądował przed szerokim okserem. Dałam mu mocny sygnał łydkami, by miał
pewność co ma zrobić, wybił się porządnie, z całych sił z zadu, i pofrunął nad
okserem bez zrzutki. To był bardzo dobrze przejechany skok wyskok. Po dwóch
krokach galopu zwolniłam go do kłusa, poklepałam, mówiąc śpiewnym głosem
„kochany książę”, i doprowadziłam do końca krótkiej ściany.
Co
w jego wypadku nie było najłatwiejsze, bo on najchętniej już by skręcił po
wylądowaniu i najechał jeszcze raz z takiego ukosa, że można by się stopą
przeżegnać na widok tego. Półparadami przypomniałam mu, że nie jesteśmy na
jakiejś walce na śmierć i życie o czas (czyt. Zawody według Pardona), ale na
zwyczajnym treningu. I już spokojnie mogłam go znowu prowadzić w łydkach.
Chciałam
jeszcze raz przejechać ten szereg na wysokości 100 cm, tak więc to na niego
zakręciłam i zagalopowałam. Nie ważne, że Pardon go przed chwilą skakał, i tak
ponownie spanikował, widząc przed sobą długą przerwę, bez żadnej podpowiedzi, i
tę stacjonatę. O ile większość koni wolała skoczyć taką stacjonatę z
bezpiecznym, długim najazdem, on tego nienawidził. Kochał skakanie ciężkich,
zbitych szeregów z szerokich przeszkód, diabelsko rozsunięte oksery, które
wyglądały tak, że się jeździec zastanawia, czy powinien to już skoczyć na skok
wyskok, bo jak staniesz między jego częściami i rozłożysz ręce, to nie
dosięgniesz drągów palcami z jednej i drugiej strony… To była jego domena, a
nie te bezpieczne najazdy i pojedyncze stacjonaty. I nawet, jeżeli ta stacjonata
nie była pojedyncza, to i tak widząc ją z takim długim najazdem, skupił się
tylko na niej.
I
tym razem pogubił się w rytmie a ja nie byłam go w stanie tym razem przywrócić
do dobrej prędkości. Z dziesięć razy zmienił tempo przed wyskokiem, a gdy w
końcu skoczył, wylądował za blisko drugiej stacjonaty, z o wiele za małą siłą.
Więc przy drugim wybiciu zrzucił drąga. Całe szczęście zrzutki nie potoczyły
się jak lawina i nad jego kochanym okserkiem jakoś się prześlizną, tylko
wprawiając w drgania drąg, ale go nie zrzucając. Przeszliśmy do kłusa tak jak
poprzednio. Cóż, chciałam jeszcze raz skoczyć przez 100, ale raczej nie było
takiej możliwości bez schodzenia z konia, więc tym razem skierowałam się na
drugi z kolei szereg skok-wyskok, tym razem wysokości 115 centymetrów, ustawiony
tak samo. Zastanawiałam się, czy nie chcę go pojechać z drugiego najazdu,
zaczynając od oksera, ale na zawodach będzie jeszcze wiele razy mierzyć się z
niedogodnym dla niego ustawieniem, dlatego musiał się nauczyć zachowania zimnej
krwi.
Więc
jedziemy od stacjonaty.
Pół
okrążenia kłusem i na zakręcie w najazd zagalopowanie. Ruszył świetnym tempem,
żywo, sprężyście, ale nie na złamanie karku. Oczywiście znów stanął twarzą w
twarz ze stacjonatą, ale utrzymałam go w łydkach, a i on, mimo niekomfortowego
ustawienia, nie chciał powtórzyć porażki z przed chwili. I tak, każdy koń
kiedyś musi zrzucić, ale dla niego ta pojedyncza zrzutka była porażką, Pardon
to koń cholernie ambitny.
Utrzymany
w dobrym tempie aż do skoku, z zachowaną zimną krwią, wybił się. I mógł znów w
pełni pokazać swoje doświadczenie konia sportowego. Kolejne idealne wybicie i
lądowania w punkt, jakby widział jakiś X w miejscu, w którym najlepiej byłoby
postawić nogi, mimo że żadnego znaku nie rysowałam. Wylądował i od razu zebrał
się z pełną mocą do oddania drugiego skoku, lądowanie znów w punkt. Widząc
oksera wybił się po raz trzeci, z wielką siłą i radością. Poklepałam go za to,
to był piękny przejazd.
W
nagrodę także oddałam mu trochę wodzy, wykręciliśmy w kłusie półwolny i
najechaliśmy ten sam szereg, tym razem od strony oksera.
Zagalopowanie.
Pardon
czuł luz na wodzach, więc rozpędził się z największym szczęściem, jakie mogło z
siebie wykrzesać żywe istnienie. Pozwoliłam mu na to, wiedziałam, że od strony
rozpoczynającej okserem, sam dobrze będzie wiedział co robić, czuł się w pełni
komfortowo przed szeroką przeszkodą. I tak jak myślałam, poradził sobie
idealnie, wystarczyło mu dać dobrą przeszkodę jako pierwszą i pozwolić samemu
pomyśleć. Jechał szybciej niż od strony stacjonaty, o wiele szybciej, ale nadal
płynnie, bez zmiany tempa. Wybił się mocno i lądował pewnie, by po raz kolejny
się wybić. Dzięki sile rozpędu nad pierwszą przeszkodą, można powiedzieć, że
wręcz sprężynował nad dwiema kolejnymi, osiągając bardzo duży zapas. Po wylądowaniu
z ostatniej stacjonaty i przegalopowaniu kilku fuli, aż do wjechania z linii
środkowej na krótką ścianę, poklepałam go z całego serca i zwolniłam do kłusa.
Pardon
wiedział, że był chwalony, czuł emocje w moim śpiewnym, roześmianym głosie i aż
sobie delikatnie, radośnie bryknął. Zrobiliśmy dwa pełne okrążenia kłusem na
maksymalnie długiej wodzy, by ten mógł rozciągnąć szyję i ogólnie wszystkie
mięśnie, przed najwyższym punktem naszego treningu. Klasa C – 130 centymetrów
na skok-wyskok, ten sam zestaw przeszkód.
Byłam
ciekawa jak zareaguje na długi najazd i taką wysoką stacjonatę przed sobą, czy
nie spanikuje. Z drugiej strony miałam wiarę w niego, w jego zamiłowanie do
skoków i ambicje, i przede wszystkim w te wszystkie lata spędzone wspólnie na
zawodach i treningach. Choć za każdym razem trochę mu odbijało na widok tej
samotnej stacjonaty z długiego najazdu, zawsze sobie radziliśmy, czasem mniej,
czasem bardziej.
Zebrałam
Pardona w wodzach i ruszyliśmy galopem. Zanim najechałam na przeszkody, na
obszernym kole nadałam mu odpowiednie tempo. Pokazałam mu wyraźnie, że ma się
mnie słuchać i gdy zebrał się w szyi i na zadzie jeszcze mocniej, utrzymując
żwawe tempo i sprężysty krok, wiedziałam, że możemy ruszać.
Miałam
wrażenie, że świat się zatrzymał i wiedziałam, że nie tylko ja tak czułam. Że
nie tylko mi się zdawało, że ten najazd na stacjonatę 130 wręcz się wydłużał,
ciągnąc się w nieskończoność. Ale właśnie ten dreszczyk i stres pozwalały mi
najbardziej zachować zdrowy umysł. Wiedziałam, że koń bał się dziesięć razy
bardziej, że nienawidził tego długiego momentu sam na sam ze stacjonatą. Całą
moją aurą przekazywałam mu, że to ja jestem tutaj alfą, że tym razem to ja
dowodzę duetem, nie wspólnie jak zazwyczaj. Przytrzymałam go mocniej w łydkach.
Podniosłam jego głowę mocno zamykając w dłoniach wodze, by się przypadkiem
zdezorientowany nie schylił.
I
skoczyliśmy.
Jeden.
Drugi.
Trzeci
raz.
Nawet
nie wiem kiedy wylądowaliśmy za okserem. To było cholernie dynamiczne i pewne
pokonanie tego szeregu. Chyba nie oddychałam przez cały ten czas, bo gdy
spojrzałam za siebie, by popatrzeć, że na sto procent niczego nie zrzuciliśmy,
odetchnęłam z ulgą. Czas wrócił do swojej normalnej prędkości.
-
Mój zdolny książę! – pisnęłam przeszczęśliwa i wyklepałam szyję konia.
To
jednak nie był koniec. Jeden raz się udało, ale to nie znaczy, że za drugim czy
trzecim będzie tak samo.
A
jednak, Pardon czując moją pewność siebie, sam także jej trochę zyskał, plus
skakał to ustawienie po raz któryś z rzędu, teraz było tylko wyżej niż dwa
poprzednie warianty wysokości. Tak więc i za drugim razem na 130 pokonał
wszystko bezbłędnie, nie stracił rytmu ani równowagi, z pewnością siebie wybił
się za pierwszym razem a dalej już kicał z pełną mocną w wybiciu z zadu.
Gdy
i za trzecim razem nic nie zrzucił ani nie stracił głowy, wyklepałam go
ponownie, oddałam mu wodze (tak, żeby miał luz na pysku, ale też tak, żeby się
nie zaplątał nogami podczas skoku) i zrobiłam to samo co przy 115. Wyjechaliśmy
półwolty, przy jej końcówce zagalopowanie na dobrą nogę, bo czym on sam mógł
najechać od strony oksera, ustalając prędkość i moc wyskoku po swojemu. Ufałam
mu w pełni na okserach, wiedziałam, że oceni je lepiej ode mnie. W tej kwestii
był niesamowitym nauczycielem, wręcz mistrzem.
Wybił
się swobodnie, radośnie, w swoim super szybkim, killing mode tempie. I mimo że
wkładał w te skoki tak wiele siły, robił to tak płynnie, że nie czuło się
wielkiego obciążenia, zdawało się, jakby po prostu nagle jakaś nieznana magia
podniosła go z ziemi i przesadziła przez trzy przeszkody, wysoko, wysoko nad
ziemią. Ale to był on. Cały Pardon, przeszczęśliwy z możliwości skakania.
Pozwoliłam mu na taki przejazd jeszcze raz, a on ruszył nawet szybciej,
pochłaniając trzy przeszkody skok-wyskok w mgnieniu oka. Zrobił to tak dynamicznie,
że między stacjonatami nawet nie wyczułam momentu żeby usiąść i wrócić ponownie
do półsiadu.
Gdy
wylądował, cały czas mówiąc jak niesamowicie zdolnym jest księciem, zwolniłam
jego galop, tak, że teraz kręciliśmy sobie spokojnie obszerne koła. Pozwoliłam
mu powyciągać w trakcie tego szyję.
Po
chwili zwolniliśmy do kłusa i w nim także, na długiej, puszczonej wodzy,
kręciliśmy to koła, to przechodziliśmy przez drągi, by powyciągał wszystkie
mięśnie i dokładnie je rozluźnił, nie chciałam, żeby później miał skurcze czy
zakwasy. Aż wreszcie, gdy po którymś kole, zaczął bardzo swobodnie oddychać i
nawet ziewać, przeszliśmy do stępa.
Stępował
długo, nie wiem czy bardziej w trakcie tego wyciągał szyję, czy nogi, pewnym
jednak było, że bardzo się cieszył. Ja także byłam zachwycona, to był idealny
trening. Nawet patrząc na tamtą jedną, małą zrzutkę, chyba nie mogło być
lepiej. Ogier się starał, angażował, pokonywał za każdym razem własne lęki,
ufał swemu jeźdźcu (co ukochańsze to ja byłam tym jeźdźcem!), a gdy znajdował
się w bardziej komfortowej sytuacji, ufał i samemu sobie, myślał, przejeżdżając
przez szereg, panował nad tempem i wiedział co ma robić.
Z
westchnięciem dumy przytuliłam się do jego zgrzanej szyi.
Chciałam,
w ramach jak najlepszego rozstępowania, przejść się z nim na spacer, ale w
momencie gdy zaczęłam zwracać uwagę na coś innego niż mój koń czy przeszkody i
skręciłam w stronę wyjścia z maneżu, zobaczyłam Megan, siedzącą na jednym z
krzeseł, jej noga w gipsie, kule leżące obok niej. I bardzo się uśmiechała.
-
A jednak nie każde rude jest wredne! – zawołała, wyraźnie rozbawiona.
Uśmiechnęłam
się do niej i pomachałam na przywitanie ręką.
-
Powiedziała ruda! – zażartowałam. – Co ty tu robisz tak wcześnie?
-
Shiro obudził mnie gdy myłaś włosy, piszczał jakby był oburzony, że go ze sobą
nie wpuściłaś do łazienki i jakby chciał, żebym jakoś tam go przemyciła.
Zarumieniłam
się zawstydzona zachowaniem czworonoga.
-
Wybacz… Shiro bywa przylepą.
-
Nieeee, no coś ty. Przynajmniej mogłam popatrzeć na tego pana – kiwnęła głową w
na Pardona. – Ale w zadośćuczynieniu musisz mi coś obiecać.
Przechyliłam
głowę, nie bardzo wiedząc, o co jej chodzi.
-
Zamieniam się w słuch – powiedziałam z uśmiechem.
-
Dasz mi na nim poskakać, jak tylko ta cholera się złoży – mówiąc to zaśmiała
się i poklepała w gips.
Mimo
że często żartowała ze swojej nogi i tego wypadku, widać było, że tęskno jej do
koni. Było mi jej strasznie szkoda, wiedziałam jakim bólem jest oderwanie od
pasji takiej jak jazda konna.
-
Oczywiście, chociaż przygotuj się na to, że nie pod każdym się tak zachowuje –
zamilkłam na chwilę i zeskoczyłam z konia, po czym szybko zaczęłam mu ściągać
siodło.
Tym
razem to Megan była zbita z tropu, ale nic nie mówiła, tylko obserwowała jak
rozpinam popręg, podciągam puśliska i zdejmuje z rudego grzbietu sprzęt.
-
Tylko nikomu nie mów, okej? – zapytałam, ale ona ciągle nie rozumiała o czym
mówiłam. – Wujek kiedyś tak zrobił, jak jeszcze byłam mała, gen X nie działał,
a nogę miałam zamkniętą w gipsie. I też rodzicom nie powiedział, więc obiecaj!
-
Obiecuję…? – powiedziała niepewnie, mrugając szybko.
-
Chodź.
Zrobiła
co kazałam, wzięła kule i dokuśtykała do nas. Ja w tym czasie kazałam położyć
się Pardonowi, zrobił co kazałam. Gdy wskazałam na kasztanowaty grzbiet w
zapraszający sposób dłonią, Megan aż się zaświeciły oczy.
Po
chwili znów jednak spochmurniała.
-
Noga mi będzie wisieć, w ciężkim gipsie… Gdyby to było takie proste, to bym w
nim jeździła.
-
Nie marudź, tylko siadaj.
Pomogłam
jej usadzić się na jego grzbiecie, a następnie wzięłam jedną z kul. Półkoło na
podtrzymywanie ramienia zaczepiłam o jej kostkę (nie wypadało, bo mocno się
trzymało na grubym gipsie), a metalową rurkę umieściłam pod nogą. Kazałam
Pardonowi wstać, co ten zrobił w przeciągu sekundy. Tak więc Megan siedziała,
ze zdrową nogą spuszczoną wzdłuż boku konia, a chorą, na prowizorycznej
podkładce z kuli, którą z kolei trzymałam na moim ramieniu. Tak więc noga w
gipsie jej nie wisiała, a leżała równolegle do ziemi, stabilnie oparta.
Chodziliśmy
w ten sposób jakiś pięć minut, cóż, może wygodniejszy byłby dla mnie spacerek,
iż takie rozstępowanie, ale w ten sposób chyba właśnie zaczęłam się w kimś
tutaj naprawdę kolegować (pomijając siostrę i ludzi znajomych z misji typu
„cholernik brokat Francis pierwszy i jedyny”). Pardon dopasował się do mnie
tempem, dodatkowo czuł, że ma na sobie chorą osobę, więc, zamiast protestować,
że siedzi na nim ktoś inny, on dołożył wszelkich starań, by jego kroki były jak
najdelikatniejsze.
Po
pięciu minutach zobaczyłam, że radość wypisana na twarzy Megan zmienia się w
„okej, już mi niewygodnie”. Więc znów poprosiłam Pardona by się położył,
pomogłam dziewczynie wstać i zostawiłam ją przy tamtych krzesełkach, na jednej
nodze i dwóch kulach, żeby przypadkiem nie było dowodów na to, że właśnie
jeździła na koniu, mimo zakazów lekarzy i zmartwionych przyjaciół ze stajni, a
sama wróciłam z Księciem, trzymając siodło zawieszone na rękach. Nie musiałam
prowadzić Pardona, wiedziałam że pójdzie za mną mimo wszystko.
W
boksie jeszcze zrobiłam mu półgodzinny masaż T-touch, zaczynając od zadu i idąc
w górę po mięśniach aż do pyska, by po pierwsze, na pewno rozluźnić każdy
mięsień w jego ciele, a po drugie, jeszcze bardziej pogłębić naszą przyjaźń i
sprawić mojemu kochanemu Księciu tę przyjemność. Nie ma piękniejszego widoku na
świecie niż to zadowolone, pełne miłości spojrzenie konia, kierowane właśnie do
ciebie.
Gdy
ogarnęłam sprzęt i weszłam do domu do salonu, Megan już na mnie czekała… przed
ich ogromnym telewizorem… z nagranym Pardonem i mną…
-
Boże Megan… dlaczego… przecież wiesz jakie miny mają skoczkowie! – po czym
spojrzałam na jeden moment. – JEZU TO MOJA TWARZ?!
Megan
aż zadławiła się popcornem ze śmiechu.
-
Przecież wiesz, jakie miny mają skoczkowie! – papugowała mój ton. – A dlaczego?
Dlatego, że nie mogę jeździć, a nie chcę się cofnąć w rozwoju do etapu
pięcioletniej dziewczynki na lonży. Więc nagrywam sobie co ciekawsze treningi
skokowe i analizuję, co bym zrobiła, czego bym nie zrobiła, a czego powinnam
się od kogoś nauczyć. A że jesteś u nas nowa i nie często mam okazję oglądać
czy to ciebie, czy Pardona, tak więc nagrałam sobie.
-
I co sądzisz?
-
Widziałam gorszych – zażartowała i szturchnęła mnie zaczepnie w bok.
Tylko
prychnęłam, udając obrażenie, ale też się zaśmiałam.
-
Powiedziała ta, która spadła.
-
Ej, ej, ej! Nawet najlepszym się zdarza!
Żartowałyśmy
sobie tak, nawzajem sobie dokazując, dopóki nie pobudziłyśmy naszym śmiechem
ludzi w domu.
Czułam
się w Echo coraz bardziej jak u siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz