poniedziałek, 15 stycznia 2018

82. (ujeżdżenie) Wisteria Lane

Wisteria Lane & Ruska
Detalli

sprzęt: ogłowie / siodło / podkładka / czaprak


Przystanęłam wraz z siostrą przy boksie Wisi, zastanawiając się czy sobie ją osiodłać. 
- Siorczyćko, jeśli się nie pospieszysz to nie będę miała czasu zrobić tych zdjęć. Muszę jeszcze przelonżować Pardona – westchnęła już nieźle zniecierpliwiona. Przytuliłam ją mocno, żeby się nie gniewała.
- No dobrze, to przyniosę dla niej sprzęt. Zaczekasz?
Skinęła głową i wzięła ze skrzynki szczotki, żeby naszą srokatą gwiazdkę wyczyścić. Za to ja pobiegłam do siodlarni i na szybko skompletowałam dla Wisii  ekwipunek. Swojego jeszcze nie miała, więc zabrałam po trochu od kilku moich podopiecznych. Obładowana wróciłam do boksu, a tam moja konica stała już piękna i czysta. 
- Jeju, dziękuję! - zawołałam wesoło, a moja droga siostra z usatysfakcjonowaną miną wyszła na korytarz.
- Wisisz mi żelki – odparła z powagą.
- Jakie tylko zechcesz.
Osiodłanie Wisii nie było trudne. Klacz potrafiła się zachowywać jak na damę przystało i spokojnie stała w miejscu, podczas gdy zakładałam jej sprzęt. Nawet przy zapinaniu popręgu nie spojrzała na mnie.
Wyprowadziłam ją na zewnątrz, bo nie było dziś aż tak gorąco. Mogłyśmy zająć duży plac, żeby Wisię wybiegać. Weszłam na nią ze schodków i ruszyłam, lekko podciągając popręg. Det szła obok nas, grzebiąc ww telefonie. 
- Z kim tam romansujesz…? - zapytałam, próbując dostrzec coś z ekranu.
- Nie romansuję, tylko piszę Aleziowi żeby mi uratował kawałek pizzy.
- Wiesz co… w waszym przypadku to już romansowanie. Ale ja to popieram. - Wyszczerzyłam się i akurat mogłam już wjechać na plac.
Bramka była otwarta, a za nami zamknęła ją właśnie Det. 
Wisia było nieco podekscytowana jazdą, ale nie na tyle, bym nie musiała specjalnie pilnować tempa. Klaczka nie chciała się przemęczać, więc oszczędzała energię. Zaczęłam więc stosować wszelakie ćwiczenia, coby ją nieco rozruszać. Najpierw jakieś większe wolty i serpentyny oraz zmiany kierunku, bo była jeszcze sztywna i zastana. Pchanie jej było trudnym zadaniem, więc zaczęłam rozglądać się za bacikiem. Często się je tu zostawia i… o tak, jeden leżał na płocie. Zaraz go zdobyłam i w sekundę Wisteria zaczęła pięknie maszerować. Nie musiałam nawet nic robić, poza trzymaniem palcatu. 
Dzięki zwiększonym obrotom konik zaczął mi się rozgrzewać i stopniowo uelastyczniać. Robiłyśmy coraz mniejsze wolty i brzuszki w serpentynach. Doszło do tego też ustępowanie od łydki. Parę razy przećwiczyłyśmy sobie także zatrzymywanie i ruszanie, ale z tym Wisia nie miała akurat problemów. 
Drążków nie było widać, a Det nie bardzo chciało się je targać aż z magazynku, dlatego zadowoliłyśmy się pachołkami drogowymi, które Cora trzymała w aucie tuż przy placu. Kombinowałyśmy ze slalomami na najróżniejsze sposoby. W międzyczasie przeszłyśmy do kłusa, co wyszło nam całkiem płynnie. Na początku klacz niechętnie współpracowała, ale kiedy się już rozruszała, szło nam lepiej. Na długich ścianach poruszałyśmy się kłusem wyciągniętym, a na krótkich skracałyśmy. Wisia pięknie mi się zebrała i szła do przodu jak sprężynka, przy czym była jednak dużo bardziej rozluźniona. 
Dużo skupiałam się na pracy na łukach, więc było w naszym treningu mnóstwo wolt, serpentyn i wężyków. Cały czas bacznie pilnowałam Wisterii i w razie czego korygowałam jej błędy, a chwaliłam za poprawnie wykonane ćwiczenia. Stwierdziłam, że cały czas też nie można tak skręcać, więc później przeszliśmy do przekątnych. Tutaj przede wszystkim pilnowałam, byśmy wyjeżdżały zakręty i odpowiednio prostowały się gdy przyjdzie na to czas. Wisia w miarę szybko kumała co od niej chciałam. Czasami trzeba było powtarzać ćwiczenie dwa, a nawet i trzy razy, jednak w większości przypadków od razu wiedziała co ma robić. 
W końcu mogłyśmy zagalopować. Klacz była chętna i pięknie się już rozgrzała, więc z przejściem do szybszego chodu nie miała problemów. Pozwoliłam jej na odrobinę szaleństwa i pierwsza dwa okrążenia pokonałyśmy raczej szybko… Później stopniowo zaczęłam ją wyciszać i mogłyśmy przejść do pracy. Zaczęłyśmy sobie wyjeżdżać bardzo dużą woltę, na której pracowałam nad odpowiednim wygięciem w galopie. Szło gładko, więc niedługo później nasza wolta powiększyła się o kolejną, a one razem tworzyły w miarę zgrabną ósemkę. Dzięki temu mogłyśmy z Wiśką poćwiczyć lotne zmiany nogi i łuki w tym samym czasie! Sukces. Wiedziałam, że klacz z samymi lotnymi nie miała problemów, za to następstwem tego ćwiczenia była u niej utrata rytmu. I na tym właśnie się skupiłam. Rzeczywiście musiałyśmy trochę tam sobie pobiegać, żeby klacz w końcu zaczęła skupiać się na tym na tyle, by wychodziło perfekcyjnie. Po tym dałam jej małą przerwę – chwila kłusa i dłuższa chwila stępa. 
- Alex mówi, że zachował dla nas po kawałku, ale musimy być w domu za 20 minut, bo inaczej nie da rady ich powstrzymać… nie karmisz ich? - powiedziała, gdy przejeżdżałyśmy obok.
- Myślałam, że żywią się energią kosmiczną – odparłam smutno. - Ale okej, wyrobimy się! Robisz zdjęcia, co nie?
- No robię, robię. Poluję specjalnie na Twoje głupie miny. Za to Wisia zawsze wychodzi pięknie. - Poklepała ją z uśmiechem. - Dobra, jedźcie.
Skinęłam głową. Zagalopowałyśmy ze stępa i po wykonaniu jeszcze jednej ósemki zaczęłyśmy jeździć przekątne z lotną zmianę nogi na środku. Na początku jedną. Ale przy dwóch już stwierdziłam, że trzeba skończyć na dobre, bo Wisia już jest zmęczona i znowu zacznie się gubić. W kłusie jeszcze pobiegałyśmy trochę między pachołkami, ale to było już na luźnej wodzy – tak dla relaksu. Występowałam ją porządnie i mogłyśmy wrócić do stajni. Ja zdjęłam cały sprzęt, a Det w tym czasie oblewała klaczy nogi. Dzięki temu poszło szybciej i gdy odprowadziłyśmy Wisię do boksu, mogłyśmy pobiec do domu i zjeść naszą wywalczoną przez Alexia pizzę. 

sobota, 6 stycznia 2018

(Detalli 2) Pardon Me - skoki - skok po zakręcie

- I że czego ty niby ode mnie oczekujesz? – zrezygnowanie i rozdrażnienie w głowie Harry’ego usłyszałby nawet głuchy.
- Przecież już ci powiedziałam, proszę poćwicz z nami! – zrobiłam najbardziej efektowne oczka szczeniaczka, jakie przez całe swoje życie, aż do teraz, wyćwiczyłam, ale nie przynosiły one nawet minimalnego skutku.
Chyba że jako właściwy skutek zaliczymy jeszcze większe rozdrażnienie blondyna.
Jak to się w ogóle stało, że skończyłam błagając Harry’ego o pomoc?
No więc chciałam poćwiczyć z Pardonem skręcanie. I nie takie zwykłe skręcanie. Pardon to koń, który skoczy z najgorszego, ale to naprawdę najpotworniejszego zakrętu, jaki tylko istnieje. Ktoś mógłby się stopą przeżegnać i umrzeć, stwierdzając „widziałem już wszystko”, patrząc na to jak ten koń potrafił wyskoczyć, z jak niechlujnego, krzywego, ostrego najazdu wybroniłby sytuację. On nie wyłamywał, on skakał na złamanie karku. Idealna opcja na zawody, prawda?
Dla mnie wcale nie. Chciałam mu dać możliwość zarobienia czasu, zrobienia ostrego zakrętu, ale jednocześnie, żeby miał komfortowy najazd. Sprawa niewykonalna z pozoru, ale gdyby tak ktoś znający się na barrel racingu pomógł nam w treningu zakrętów, w nauce zgięcia konia, żeby ten skokowiec też mógł tak ładnie i z taką prędkością zawrócić, może coś by z tego wyszło.
Więc przedstawiłam sytuację właśnie Harry’emu, który te dyscypliny trenował.
- Nie – powtórzył chyba po raz setny tego dnia.
- No ale… - spróbowałam.
Ale nawet nie dał mi dokończyć.
- Nie. I już mi się nie chce powtarzać. Nie będę uczyć napalonego na drągi skokowca jak ma zakręcać. To strata czasu.
- Pardon jest naprawdę zwrotny, potrzebujemy tylko trochę podpowiedzi!
- A tu mi jedzie tramwaj – w końcu odwrócił się w moją stronę, pokazując na swoje czoło, po czym wrócił znużony do swojej gazety.
Tak wyglądała cała nasza rozmowa, ja mówiłam i próbowałam coś wskórać, a on przez cały czas siedział na kanapie, z kawą i gazetą, nawet nie podniósł na mnie wzroku tylko marudził spod swojego artykułu o jeepach.
- Poza tym – zaczął, a ja spojrzałam na niego jak wryta, wow, wreszcie chciał powiedzieć coś więcej, niż jednozdaniowa, burkliwa odpowiedź jak na gbura przystało. – Francis przecież też jest u nas trenerem westernu. Jego poproś.
Aż mi dreszcz przeleciał po kręgosłupie.
- Nie ma opcji, nie z brokatem.
- Boże druga taka sama zrzęda – westchnął rozdrażniony, wiedziałam, że miał na myśli Ruskę. – Poproś go, pokaż mu dekolt, zgodzi się.
- Nie – tym razem to ja odpowiedziałam twardo.
- No to masz problem, bo ja nie zamierzam się stąd ruszać.
- Ale ja naprawdę potrzebuję trenera! Zapłacę ci! – miałam nadzieję, że chociaż to zadziała.
Niestety skutek był taki, jak się spodziewałam.
- Nie będę się użerać z narwanym smokowcem, który nie wie co to znaczy się zginać, bo masz taką ochotę. Jeżeli chciałaś trenera, to nie trzeba było iść z własnym pracownikiem do łóżka a teraz wielce uciekać ze stajni.
BUM.
Poczułam się tak, jakby ktoś mnie uderzył w twarz. A więc słowa naprawdę mogą porządnie zaboleć. Zacisnęłam pięści ze złości tak, że aż mi kłykcie zbielały i cudem powstrzymywałam się przed wysunięciem pazurów.
- Co ja sobie kurwa myślałam! Wiesz co, zapomnij! Jak dla mnie możesz iść się pieprzyć z Francisem!
Po czym wyszłam ze stajennej kuchni, trzaskając drzwiami tak mocno, że aż kubki na szafkach zatańczyły.
Miałam wrażenie, że coś się we mnie gotuje, ba, gdyby ktoś postawił na mnie garnek z zupą, ta po sekundzie by wykipiała. Wbijałam paznokcie w skórę dłoni, żeby się jakoś ogarnąć i nie wybuchnąć krzykiem, drąc się na głos jakim to chamem i prostakiem jest Harry. Nie jestem w Echo nawet od tygodnia, a chyba już znalazłam wroga.
Tupiąc weszłam do siodlarni i z rozmachem otworzyłam szafkę. Gdy przepinałam puśliska do siodła skokowego, byłam tak wściekła, że omal ich nie porozrywałam. Uspokoiłam się dopiero, gdy poczułam na sobie zmartwiony wzrok Pardona.
Patrzył się na mnie z miłością i wyciągnął do mnie niepewnie nosek, dmuchając na mnie delikatne chrapami. Wzięłam głęboki wdech i odetchnęłam, problemy powinno się zostawiać przed wejściem do stajni. Przytuliłam tego kochanego miśka, który jednym spojrzeniem mi o tym przypomniał, i przeszłam do naszego codziennego rytuału czyszczenia, czując, jak rytm serca powoli mi się uspokaja, a uśmiech zakwita na twarzy.
Zniknął co prawda na chwilę, gdy dopinałam ten cholerny popręg, ale Pardon zdawał się nie przejmować i tylko czekał cierpliwie, a gdy skończyłam, szturchnął mnie przyjacielsko nosem. Dałam mu buziaka między chrapy, mówiąc typowe:
- Mój kochany misiu.
I wyszliśmy ze stajni.
Było w sumie całkiem wcześnie, więc duży maneż był wolny i na razie nikt nie miał zamiaru z niego skorzystać. Tak więc wykorzystałam tę okazję i wpisałam się z Pardonem. Problem był taki, że nie bardzo wiedziałam, jak mam poustawiać beczki wraz z przeszkodami. Starając się myśleć logicznie, postawiłam w oddalonych od siebie miejscach trzy przeszkody, oksera, krzyżaczka i triple barre, nie wyższe niż 110 cm, a na wysokości podpórki od drągów, oddalone o jakieś dwie fule galopu, beczki, tak, że koń po zakręcie wokół niej, miał wypaść idealnie na prosty i komfortowy najazd. Oprócz tego wzdłuż jednej krótkiej ściany porozstawiałam cavaletti, a przy drugiej drągi, by móc konie trochę rozgrzać przed skokami.
Stępowaliśmy sobie swobodnie, na luźnej wodzy. Dzięki temu nie tylko mógł się rozluźnić i powyciągać, ale także skupiałam go na łydkach, nie tylko na pysku, dzięki czemu stawał się o wiele bardziej kontaktowy i łatwiejszy do prowadzenia. Kilka razy w stępie naprowadziłam go na drążki, utrzymując go w żwawym, rytmicznym marszu.
Gdy stwierdziłam, że już wystarczy tego stępowania, ruszyliśmy od łydki kłusem. Jeszcze nie zbierałam wodzy, jak zawsze pozwoliłam mu się porozciągać, żeby nie miał skurczu w żadnym mięśniu. Wesoło wyciągając szyję, Pardon zrobił dwa pełne koła w prawo, zmiane kierunku przez przekątną, koło w lewo a także drugie, z tym, że całe ozdobione najróżniejszymi woltami, kołami serpentynami i wężykami, więc w sumie drugie okrazenie było trzema na raz, ale nie ważne. Wjechaliśmy jeszcze w taki sposób na drągi, na których ładnie się zaangażował w ruchu, a następnie zaczęłam go powoli zbierać, wykonując półparady.
Gdy koń podniósł głowę, ładnie się przy tym zbierając, ruszyliśmy o wiele rytmiczniejszym, pełnym opanowania i mocnej akcji zadu kłusem na cavaletti. Na nich ogier złożył się jeszcze bardziej i jeszcze bardziej skorygował swój ruch, mocno sprężynując całym ciałem. Gdy zeszliśmy z tych delikatnie podniesionych drążków, dało się wyczuć znaczną zmianę w kłusie i w pracy jego mięśni. Najechaliśmy na cavaletti jeszcze raz, tym razem szybciej. Wyciągnął swój ruch, jednocześnie dopasowując się do ułożenia drążków. Postanowiłam jeszcze trzeci raz przez nie przejechać, tym razem na drugą stronę, by wszystko było idealne w jego chodzie. Poprawiając się nad drągami niemal do perfekcji, wzmacniając swój wykrok, mocniej uruchamiając zad i elegancko, płynnie sprężynując, koń przeszedł po raz trzeci przez drążki. Z tak zaangażowanym ogierem mogłam zacząć kolejny etap treningu.
Chciałam go bardziej rozciągnąć. Dodałam łydki, a on przyspieszył, nie tracąc jednak na elegancji i płynności oraz lekkości w ruchu. Mknęliśmy bardzo szybkim, ale w pełni opanowanym kłusem. Czas przyszedł na kolejnego wężyka. Mocniej przykładałam wewnętrzną łydkę w zakrętach, a on ładnie za nią podążał, zginając się to do środka, to na zewnątrz, ładnie pracując ciałem. Zrobiliśmy takie dwa wężyki na dwie strony, by przejść do kolejnego ćwiczenia.
Serpentyny o trzech łukach z woltami w miejscach stycznych do okręgu, nazwa bardziej skomplikowana niż samo wykonanie. Mimo że było to proste ćwiczenie, wymagało od konia pełnego skupienia i mocnego zgięcia oraz angażu jednoczesnego wszystkich partii ciała. Koń ładnie wchodził w zakręty i dobrze poruszał się na wolcie, nie zmieniając ani na chwilę jej promienia. Widać było, że jest skupiony. Powtórzyliśmy taką serpentynę dwa razy, za każdym razem upewniałam się, że ładnie wyginał się na łuku, bez jakiegokolwiek spięcia. Gdy w jeden łuk wszedł dość sztywno, od razu wykręciłam kilka zmniejszających się wolt i powtórzyłam ćwiczenie, wtedy wyszło.
Po tym dość angażującym i wyczerpującym kłusie, znowu przeszliśmy do stępa, by po chwili się zatrzymać. Dociągnęłam Pardonowi popręg o jedną dziurkę i dodałam łydki, by maszerował. Uwielbiałam go za tę jego chęć do pracy. Wystarczyła jedna łydka, a on już wiedział jakim chodem ma iść. Nie musiałam go pilnować, raz ustalonej prędkości się trzymał i zwalniał dopiero, gdy mu to pokazałam dosiadem bądź wodzami. Powykręcałam w kłusie jeszcze kilka, coraz ciaśniejszych wolt, nim byliśmy gotowi ponownie ruszyć kłusem.
Wykręciłam w nim jedno koło, a na wyprowadzeniu go z niego, Pardon ruszył galopem. I znów zrobił to jak szalony, pobrykując sobie przy tym radośnie. Tym razem jednak nie uruchomił turbo dopalacza i po jednym okrążeniu na diabelskiej prędkości, udało mi się go zwolnić półparadkami i wykręceniem koła. Przeszliśmy do kłusa, kilka kroków dla uspokojenia w nim i zagalopowanie.
Znów wypruł. Pozwoliłam mu przez pełne okrążenie znów powariować, i gdy sam spowolnił, ponownie wzięłam go do kłusa, znów dla uspokojenia tempa. Przy trzecim zagalopowaniu ruszył spokojniej. To nadal był ładny, żywy, dobrze „rozbujany” galop, ale już nie gnał na złamanie karku. Zrozumiał swój błąd, pozostał na kontakcie, miękki na pysku i ładnie biegł.
W nagrodę na jedno okrążenie galopu dałam mu luźniejszą wodzę, po czym znów zebrałam go półparadą, był już spokojny, ale nadal szybki, chętny do pracy. Właśnie galopowaliśmy równolegle do przeszkody, by zakręcić przy beczce i skoczyć, jednak zanim nawet dojechałam do zakrętu, męski głos mnie zatrzymał.
- I że niby co myślisz, że robisz?
Zesztywniałam i od razu wściekłość uderzyła w moje ciało. A Harry niby czego tu chciał. Wręcz natychmiast zatrzymałam konia do stój.
Pardon nie wiedział o co chodzi, ale chyba wyczuł moje emocje i gdy spojrzał na wcześniej wspomnianego blondyna, położył uszy niezadowolony. Ogier nienawidził wszystkiego, czego ja nie darzyłam sympatią.
- No, przynajmniej umie się dobrze zatrzymać – powiedział uszczypliwie.
- Że co kurna mamroczesz? – mój ton był bardziej lodowaty, niż mogłabym się tego spodziewać, ale to dobrze. – Po co przyszedłeś?
Tylko westchnął, a Pardon tupnął kopytem. Nie dość że ten ktoś mnie zdenerwował, to jeszcze oderwał Pardona od skoków.
Oj lecą punkty na minusie.
- Dlaczego nie możesz ćwiczyć z Francisem? – zapytał wyraźnie zaciekawiony. – Przecież byłaś na tyle zdeterminowana, że nie myśląc o własnym bezpieczeństwie, chciałaś mi zabrać kawę. A do Francisa nie poszłaś…?
Co mi zależało mu powiedzieć, i tak był już martwy, rudych, dużych ogierów się nie wkurza.
- Uznajmy, że wspólna przeszłość.
Harry musiał zakryć ręką twarz, bo inaczej parsknął by śmiechem, tylko strzeliłam językiem.
- Boże, naprawdę… z Francisem?
- Nie drąż… - pogroziłam mu, a ten, nadal rozbawiony, uniósł teatralnie ręce w geście poddania się.
- Okej, okej, chcę jeszcze pożyć – zażartował.
Ale ja nadal miałam kamienną twarz. O nie, tak łatwo mnie nie złamie.
- Pokaż co tam wykombinowałaś – powiedział, krzyżując ręce na piersi.
- NAPRAWDĘ?! – zapiszczałam radośnie.
Oj, a jednak można mnie było łatwo złamać.
Ale to nie ważne, liczyło się, że może właśnie znalazłam trenera, który byłby w stanie popracować ze mną nad nowym pomysłem nad zakrętami. Uśmiechnęłam się szczerze i pokazałam łydkami, że mamy ruszać galopem. A jemu powtarzać dwa razy nie trzeba.
Nawróciliśmy szybko do punktu wyjścia, i znów galopowaliśmy wzdłuż przeszkody, aż do beczki. To właśnie przy niej przyłożyłam mocno łydkę do boku konia, by ten zakręcił ale…
Miałam małe doświadczenie w westernie, Pardon był skupiony tylko na przeszkodzie, więc skończyło się na tym, że zniosło nas podczas próby wykonania tego szybkiego zakrętu i ogier musiał skoczyć z okropnego najazdu. Nic nie zrzucił, przeszkodę pokonał czysto, nawet zdołał wybić się mocno. Ale to nie było to, co chciałam osiągnąć.
Nie wiadomo kiedy Harry wszedł na plac i podszedł do nas. Zatrzymałam konia.
- Tak jak każdy skoczek napalony na drągi – westchnął.
- Nie bardzo rozumiem – przyznałam się, chciałam, żeby mi wszystko wytłumaczył.
- Tu nie o to chodzi – no to dużo mi wyjaśnił, przechyliłam głowę na bok, dając mu do zrozumienia, że nie mam pojęcia o czym gada. – Słuchaj. W barrel racingu konie skupiają się tylko na skręcaniu. Nie ma nic po zakręcie, nie ma skoku, jest tylko kolejna beczka. One się skupiają, by być jak najszybsze i najbardziej efektowne w zakręcie. Tymczasem twój skoczek myśli tylko o tej przeszkodzie za rogiem i przez to nie skupia się na skręcie samym w sobie, a na tym co będzie po nim. Żeby się wybić i nie zrzucić. Zrezygnuj z tego pomysłu, dobrze ci radzę. Masz konie na tyle szybkiego, że bez skracania dacie radę wskoczyć na pierwsze miejsce i na tyle zdeterminowanego, że będzie skakać z tak beznadziejnej pozycji jak ta przed chwilą.
Po czym zamilkł, nie mając nic więcej do dodania. Chciał już pójść, ale ja nie miałam zamiaru tak tego zostawić. Jeszcze się nie poddałam.
- A jeżeli to nie koń by się skupiał.
Wyraźnie go zainteresowałam. Na tyle, by nie tylko się zatrzymał, ale i odwrócił i spojrzał się na mnie, sukces.
- Jeżeli, przypuśćmy tylko, jeżeli koń jest tak bardzo skupiony na skoku, tak bardzo, że chce tylko skręcić i skoczyć, nie ważne jak, nie ważne skąd. Gdyby jeździec był wtedy siłą manewru, skupiony tylko na wykonaniu poprawnego zakrętu i zepchnął tego konia w odpowiedni sposób. Ścianą, która zmieniałaby trajektorię biegu konia?
- Mało jest koni, które potrafią aż tak skupić się na skoku.
- Pardon to taki koń, kiedy zaczyna skakać, to jest jak w transie. Widzi tylko przeszkody. Ufam mu, że skoczy wszystko, nawet gdybym skupiła się na czymś innym. Szczególnie skoczy wszystko czysto, jeżeli zapewniłabym mu komfortowy najazd.
- Wiesz ile to będzie od ciebie wymagało?
- To nie ważne, on robi dla mnie wszystko, by skoczyć, nie ważne z jakiej pozycji. Ja chcę zrobić wszystko, żeby mieć pewność, że on się czuje dobrze skacząc.
Harry uśmiechnął się i pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Kochasz tego konia, co?
- Jeszcze pytasz – wyszczerzyłam zęby przeszczęśliwa, już wiedziałam jaka będzie odpowiedź.
- Dobra, słuchaj. Zanim w ogóle zaczniecie to robić z galopu, koń musi się przyzwyczaić do tego, co ty będziesz na nim robić. I musi przygotować swoje ciało do takich skrętów, nie zrobi ci takiego obrotu w przeciągu kilku sekund. Najedźcie tak jak wtedy z galopu, tylko teraz wyprowadź go kłusem.
Skinęłam głową.
Zrobiłam najpierw kółeczko stępem, żeby Pardon się rozchodził, bo jednak chwilę spędziliśmy na rozmowie. Dopiero po tym ruszyliśmy kłusem i pojechaliśmy wzdłuż przeszkody. W wolniejszym chodzie o wiele łatwiej było o zgiąć wokół beczki, ale jego krok był nadal żywy, sprężysty, niesamowicie szybki, a koń nastawiony był na skok. Gdy spróbowałam go skręcić, znów nas wywiało dalej i znów koń skakał ze skosa.
- Okej, podjedź tutaj.
Zrobiłam co kazał.
- Słuchaj, czy ty naprawdę aż tak nie lubisz wodzy? – popatrzyłam na niego z pytaniem, nie bardzo rozumiałam o co mu chodziło. – Widzę, że nie przepadasz za nie ciągnąć – chciałam już mu przerwać, żeby się wytłumaczyć, ale uciszył mnie wcześniej. – Sz. Okej, rozumiem. Nie chcesz mu sprawić bólu. Tylko, że nie do końca o to tutaj chodzi. Myślisz, że jak w westernie zakręcamy wokół beczek? Przecież nie doprowadzamy koni do krwawienia z pyska, bo te konie już dawno by oszalały.
Po czym podszedł do mnie i zaczął mnie ustawiać w siodle. Może jakoś szczególnie nie zmienił pozycji moich rąk i nóg, tylko trochę je poprzesuwał, minimalnie wyprostował jedną moją rękę, podczas gdy drugą delikatnie obniżył i bardziej odciągnął w tył. Kosmetyczne poprawki, ale w ogólnym rozrachunku czułam, że jest jakoś inaczej.
- Nie myśl o tym jak o zadawaniu bólu. Bo nie zadajesz mu go. Tu chodzi bardziej o wywieranie presji. Jeżeli on jest huraganem, ty masz być skałą. Mocno zaakcentować swoją obecność nie przez ból, a przez samą swoją osobę. Musisz poczuć na całym swoim ciele twoją presję, presję, którą na nim wywołasz, żeby poddał się twojej sile i zakręcił. Musisz mieć zarówno tu – pokazał na moje ręce. – Tu – docisnął moją łydkę do boku konia. – I przede wszystkim musisz być niezłomna tu – jako że nie mógł dosięgnąć mojej głowy, przyłożył palec do swojej skroni. – W jaki sposób prowadzisz join up? – zanim zdążyłam odpowiedzieć, okazało się, że to pytanie retoryczne. – Nie zadajesz koniu bólu, ale wywierasz na nim różne odczucia, żeby w końcu wyszło na twoje. Tutaj musisz zrobić to samo, z tym że nie musisz budować zaufania, bo macie go aż nadto. Użyj tego zaufania, by wywołać na nim presje i go zgiąć.
Zamilkł i pokazał palcem na przeszkodę, w jego tonie jak i całej postawie było czuć, że jest zdeterminowany. Chyba spodobał mu się ten pomysł, albo po prostu nie chciał przegrać jako trener i chciał zobaczyć pozytywne rezultaty. Cokolwiek to było, nagle stał się tak zdeterminowany jak ja.
Ruszyliśmy tym typowo szybkim, żywym, sprężystym i pełnym angażu całego ciała kłusem, który w Winter Mist nazywaliśmy już pardonowskim. Znaczyło to tyle co „jakby zapieprzał na wyścigach kłusaków, to by wygrał z przewagą okrążenia”. Był już naprawdę zdeterminowany, żeby skoczyć, bo ciągle mu w tym przeszkadzaliśmy. Mimo że lubiłam to jego tempo, tym razem czułam zbyt duże spięcie w jego mięśniach, ruchy były żwawe jak wcześniej, ale zabrakło w nich poprzedniej płynności.
Zanim ruszyłam na przeszkodę, zaczęłam kręcić z nim wolty, wykonując półparady. Przy pierwszych kółkach koń był strasznie sztywny, spięty na szyi i pysku. Jednak z każdą kolejną półparadą i kolejną woltą, ustawiał szyję w odpowiedni sposób i rozluźniał się. Tak więc po chwili miałam idealnego Pardona znowu na miejscu.
Ruszyliśmy.
Ogier dumnie i szybko kłusował wzdłuż przeszkody, kiedy byliśmy blisko skrętu, wszystkie jego zmysły skupiły się na tym, by zaraz skoczyć. Moim zadaniem było wywołanie presji, która każe mu się zgiąć. Ustawiłam ręce i nogi w taki sposób, w jaki mi pokazał. Mocniej się wyprostowałam, dając do zrozumienia, że tu jestem, że to nie będzie już tylko nasz wspólny skok, że teraz zrobimy coś zupełnie innego. Ścisnęłam go w łydkach, mocno przyłożyłam wewnętrzną, żeby się wokół niej zgiął, w tym samym czasie wykonałam ruch dłońmi, tak, jak mi kazał.
Zadziałało.
Może nie idealnie, ciało Pardona w końcu nie było przygotowane fizycznie do takiego skręcania, sam Harry to powiedział. Ale łuk zakrętu był o wiele mniejszy, sam Pardon na nim był szybszy, a najazd wyszedł o wiele bardziej komfortowy, po mniejszym skosie. Koń miał miejsce na wykonanie kilku kroków dla odpowiedniego dopasowania tempa do wyskoku. Dzięki temu, mimo że najazd był nadal trochę skośny, w kluczowym punkcie na odskoczni był na samym środku przeszkody. To był długi, piękny, wysoki lot.
Po wylądowaniu Pardon ruszył galopem, ale nie dzikim, był szybki, lecz opanowany. Poddał się mojej obecności na nim.
- Świetnie! – krzyknął Harry, gdy ja pozwoliłam ogierowi w nagrodę przegalopować okrążenie na luźnych wodzach. – Teraz dawaj kolejne przeszkody!
Przeszłam do kłusa i w podobny sposób najechaliśmy na krzyżaczka, wzdłuż niego, wokół beczki, po czym wykonanie skoku. Ponownie, gdy tylko Pardon przejechał obok przeszkody, wiedząc co dalej nastąpił, przyspieszył, swój i tak energiczny, kłus, skupiając się tylko na oddaniu idealnego skoku. Ja w tym czasie, w pełni mu ufając podczas wybicia się i najechania, musiałam go odpowiednio zepchnąć wokół beczki. Złożyłam moje ciało tak jak wcześniej, zamykając go w bardzo wąskim, półokrągłym korytarzu z moich rąk i łydek.
Skręcił tak jak poprzednio. Nadal nie idealnie, ale z niewielkim odchyleniem w bok, dzięki czemu, mimo że po skosie, był w stanie dokłusować do środka odskocznej i wybić się mocno.
Poklepałam go przeszczęśliwa. Został nam już tylko triple barre.
I tu pojawił się problem. Jego ukochana, szeroka przeszkoda do długich skoków. Zamknął swoją uwagę tylko na niej, przeszedł do galopu. Spróbowałam w tym chodzie zrobić manewr, który pokazał mi Harry, ale był on w naszym wykonaniu zupełnie niewyćwiczony (trudno się dziwić, to były pierwsze minuty jego użytkowania) a Pardon nie był do niego przyzwyczajony, ani do tego, co miał podczas takiego zakrętu robić. Poskutkowało to tym, że konia i tak i tak odbiło od łuku zakrętu, ale przez mój ruch on sam wybił się też z rytmu. Ledwo zmieścił się z dziwnie długą fulą i wybił tak koślawo i pod tak krzywym kątem, że zrzucił ostatni z drągów tworzących triple.
- Nie przejmuj się, jedziesz jeszcze raz! – krzyknął Harry, gdy podbiegł do przeszkody, żeby podnieść drąga.
Pardon jednak chciał galopować na przeszkody.
Rzuciłam wodze, skupiając swoją siłę tylko w łydkach. Masz wybór księciu, myślałam. Zaczęłam dawać mu sygnały, na kręcenie koła w galopie. Koń wpadł na łuk, ale ciężko mu było się tak utrzymywać, w takim tempie. Powoli wracał mu rozum. Uspokoił swój chód, nie był już tak chaotyczny. Po jeszcze kilku okrążeniach, gdy stał się nawet eleganci i całkiem nieźle zebrany, wzięłam wodze i spokojnymi półparadkami zaczęłam go powoli zwalniać do stępa.
Poklepałam jego rudą szyję, gdy ten całkowicie się złożył i pięknie kłusował, długim, żwawym krokiem. Teraz mogliśmy jeszcze raz najechać.
Podczas jazdy wzdłuż przeszkody cały czas robiłam półparady, przypominając mu o swojej obecności. Wtedy przyszedł zakręt, ułożyłam się w ten konkretny sposób, koń był skupiony tylko na przeszkodzie, ale już nie w swoim killing mode, więc kiedy poczuł presję spychającego ciała, poddał się jej, ufając całkowicie, że to pomoże mu w skoku. Zrobiliśmy o wiele ciaśniejszy łuk niż w galopie, a koń miał wygodę skoku.
Harry pokazał nam kciuki w górę, a następnie, ruchem głowy zakomunikował, ze mamy jeszcze raz skakać pierwszego oksera.
Ruszyliśmy wzdłuż niego i ponownie zakręt się udał. To znaczy tak jak wcześniej mówiłam. Nadal nie były to te nagłe, dynamiczne zakręty jak w barrel racing, kiedy koń zdawał się mieć w sobie 50% węża, ale łuk był o wiele mniejszy a sam skręt dość szybki i krótki, dzięki czemu, bez straty na czasie, koń zyskiwał pole do dopasowania tempa i znalezienie idealnej odskocznej.
To był bardzo długi, wysoki i mocny lot. Pardon mocno przyciągnął nogi przed siebie, a po wylądowaniu i galopie tuż po tym, bryknął sobie radośnie. Wiedział, że robi coś nowego, uczy się czegoś nowego.
- Na dzisiaj tyle, trochę go wymęczyłaś – Harry nie krył uśmiechu, słyszałam, że nie lubił przegrywać, nic dziwnego więc, że cieszył się, że coś, w co się zaangażował, powoli zaczynało działać. – Daj mu trochę się rozgalopować, a później niech ochłonie.
I poszedł z maneżu, jakby nigdy nic.
Dałam Pardonowi luźne wodze, jednocześnie klepiąc go po szyi.
- Mój zdolny książę – powiedziałam dumna, śpiewnym głosem.
Zrobiliśmy dwa okrążenia galopem na tej luźnej wodzy, by mógł swobodnie powyciągać szyje i wszystkie mięśnie. Następnie to samo zrobiłam z kłusem. Czułam, jak cały się rozluźnia, jak napięcie w jego ciele, wywołane zbieraniem się i mocnymi wybiciami, znika, gdy ten wyciągał szyję i ziewał.
Po ziewnięciu przeszliśmy do stępa i w nim spędziliśmy najwięcej czasu. Swobodne tempo, możliwość wyciągniecia całego ciała, jego ziewanie i moje ciągłe pochwały i przytulanie się do szyi. Tak właśnie nasz duet zawsze kończył trening, w pełnym rozluźnieniu. Machałam radośnie nogami, uważając by nie uderzyć przypadkiem Pardona.
Po dziesięciu minutach stwierdziłam, że jest już wystarczająco rozciągnięty i możemy iść do stajni spacerkiem.
- Boże ile na was można czekać – gdy tylko zbliżyliśmy się do myjki, usłyszałam teatralnie znużony głos Harry’ego.
- Myślałam, że już skończyłeś z nami trening.
Wzruszył ramionami.
- Trening się kończy, czy trener wymieni swoje spostrzeżenia z jeźdźcem.
- Zamieniam się w słuch – powiedziałam, schodząc z ogiera i zdejmując mu siodło.
- A więc to typowy skokowiec. Kij w dupie i heja na przeszkodę.
- Ej! – mimo to zaśmiałam się z jego porównania.
- Spokojnie, każdy z tych napalonych na drągi osłów ma kij w dupie. Ale to może zadziałać. Będziemy tylko musieli najpierw poćwiczyć z samymi beczkami i drągami, może cavaletti. Musi się najpierw nauczyć reagować na te sygnały, a będzie to szło o wiele wolniej, gdy cały czas będzie napalony na skok.
- BędzieMY? – uniosłam brew z rozbawieniem, jeszcze półtorej godziny wcześniej nie chciał mnie na oczy widzieć.
- Oczywiście, nie pozwolę ci korzystać z mojego geniuszu, bez mojego widocznego udziału – próbując udawać luzaka, podparł się jedną ręką o Pardona.
A jako ze go wcześniej wkurzył, kasztan położył uszy i cofnął się o krok. Harry przygrzmocił tyłkiem o dość mokrą podłogę myjki, wywołując dźwięczne „chlup” razem z „plask”, a Pardon był z siebie wyjątkowo dumny i tupnął kopytem w kałużę, by jeszcze bardziej ochlapać mężczyznę.

Nawet nie wiedziałam jak to skomentować, więc po prostu zaczęłam się śmiać i ruszyłam z koniem pod najbliższy z węży.

(Detalli 1) Pardon Me - skoki - skok wyskok

Wstałam wcześnie rano, i mam na myśli naprawdę wcześnie. O czwartej myłam już włosy, by dwadzieścia minut później mocno owinąć je ręcznikiem, by jak najszybciej obsiąkły. Może i to Kalifornia, może i ciepło jak w Australii, ale przeziębienie też tu w końcu można złapać. Czwarta trzydzieści a ja już smażyłam omlet, podświadomie sama siebie poklepałam po ramieniu, brawo Det. Miałam niezły czas, utrzymać to a niedługo już mogłam być w siodle.
W sumie dlaczego tak się spieszyłam?
Przeniosłam się wraz z Pardonem do pensjonatu mojej siostry, chcąc skupić się na przygotowywaniu go pod największe mistrzostwa, reszta ekipy Winter Mist została w naszej stajni, pracując dawnym rytmem z końmi. No i jakby to powiedzieć… Jeszcze się nie zaaklimatyzowałam. Tak, siostra mówiła, że mogę korzystać o której tylko bym chciała z ich maneży, ale jeszcze nie czułam się na tyle, by powiedzieć „biorę o 12 halę”, czy coś takiego. Więc żeby nikomu nie przeszkadzać w ich harmonogramie dnia, po prostu wstawałam wcześniej i szłam spać wcześniej.
Gdy zjadłam mojego na wpół spalonego omleta (taaa… nadal nie byłam mistrzem gotowania) i ubrałam się w pierwsze lepsze ciuchy z szafy, byleby tylko w pastelowych odcieniach (taaa… nadal wszystko co wiem o modzie to to, że pastel pasuje do pastela, chociaż to chyba bardziej ze sztuki wyniosłam…), ruszyłam do siodlarni. Z zadowoleniem popatrzyłam na szafkę podpisaną „Paula Ravenwood” oraz niżej umieszczoną tabliczkę „Pardon Me”, nasze rzeczy w idealnym porządku pierwszy raz od dawna. Nie chciałam robić syfu siostrze. Szybko wzięłam sprzęt do czyszczenia, ogarnęłam puśliska w naszym treningowym siodle skokowym, wybrałam czaprak na dzisiaj (bo czapraków NIGDY ale to NIDY za dużo *powiedziała patrząc na lawinę czapraków wydobywającą się z szafki*), pasujące ochraniacze i byłam gotowa zabrać się za pracę.
Pardon zarżał w moją stronę przyjaźnie, zdążył już zjeść śniadanie, które mu dałam zaraz gdy tylko wstałam, jeszcze przed ogarnianiem samej siebie. Weszłam do jego boksu i przytuliłam tę cudowną rudą szyję, a on radośnie dmuchnął we mnie kilka razy swoimi wielkimi chrapami. Oderwałam się po chwili, gotowa do jego czyszczenia. Za każdym razem pielęgnacja wyglądała tak samo, maksymalnie otwarty boks, bo wiedziałam, że nigdzie nie wyjdzie, ja powoli masująca konia szczotkami, przykładając przy tym uwagę, by nie zostawić żadnej zaklejki. A Pardon? Pardon jak zawsze stał grzecznie i co jakiś czas odwracał łepek w moją stroną, żeby szturchnąć mnie chrapami zaczepnie, pokazując tym samym, że wytrzymał 20 sekund przez głaskania i to znowu czas by pomiziać go po go głowie, chrapach i za uszami. Obeszłam go z każdej strony, czyszcząc dokładnie i czesząc ogon. Zero problemów, gdybym chciała mogłabym mu się przytulić do zadu, lub wskoczyć na niego, właśnie ze strony zadu. W Donku nie było ani krzty agresywności w stosunku do mnie. Kopyta sam podnosił, nim zdążyłam go o to poprosić. Także po dwudziestu minutach ogier lśnił czystością. Przyszła pora na siodłanie. Wzięłam najzwyklejsze rekreacyjne ogłowie, nie chcąc go niepotrzebnie zapaskowywać, podgardle i nachrapnik wystarczą. I znowu inicjatywa Pardona zdążyła mnie wyprzedzić, zanim przyłożyłam mu wędzidło do pyska, on już miał otwartą buzię. Tak, nigdy nie sprawiał problemów i przy siodłaniu.
To znaczy… prawie nie sprawiał.
Bo po cudownym wkładaniu ogłowia, przy którym jednak większość koni by się trochę stawiała, przychodzi dopinanie tego cudownego paska jakim był pieprzony popręg. I to nie tak, że Pardon coś odstawiał. Broń borze zielony. Każdy koń prawdopodobnie by już osiwiał, ze świrował i zabił tę nieporadną osobę na jego miejscu. A on tylko stał i prychał. Problem leżał w samym popręgu. Niby był dobrej długości, ale za każdym razem brakowało dziesięciu centymetrów… Jak kupowałam większy, to był za luźny, za długo i wszystko za bardzo w nim było. Ten powinien być dobry, i był, ale dopiero po pierwszym stępie, bo przed tym musiałam wypuścić z siebie siódme, jak nie już ósme poty, żeby do cholerstwo dopiąć.
Sukces!
Mogłam wziąć kilka głębszych wdechów i otrzeć czoło. Przecież ten koń nawet gruby nie jest! O co chodzi z tym popręgiem… chyba tylko brokat różowy wie…
Ruszyliśmy na duży plac, co prawda był plac rekreacyjny o odpowiedniej wielkości, ale skoro i tak wszyscy spali a ja miałam okazje pozwolić się Pardonowi wybiegać… czemu nie skorzystać! Poza tym o tej godzinie nie miałam nikogo do podnoszenia nam drągów, także musiałam sama sobie z tym poradzić, a duuuuuży maneż był idealnym miejscem by po prostu rozłożyć sobie kilka takich samych szeregów, ale o różnej wysokości, w końcu dzisiaj mieliśmy ćwiczyć skok wyskok. Tak też na wysokości środka maneżu stanęły obok siebie, równolegle, trzy takie same szeregi składające się z trzech przeszkód, dwie stacjonaty i jeden okser. Z kolei o wiele dalej od nich rozłożyłam, przy jednej krótkiej ścianie rozłożyłam sobie drążki, przy drugiej cavaletti. Jako że zostało jeszcze wiele niezagospodarowanego miejsca. Rozłożyłam sobie jeszcze jeden szereg, z czterech przeszkód, niski bo tylko 100 cm, z przerwą trzech ful między double barrem, okserem, stajconatą i triple barrem, tak na rozgrzewkę przed skokiem wyskokiem.
W czasie kiedy ja rozkładałam wszystko, Pardon po prostu człapał za mną, także w momencie gdy skończyłam, byłam w stanie dociągnąć mu popręg o dwie dziurki z ziemi i wciągnąć kolejną będąc na nim. Sukces za sukcesem!
Ruszyliśmy stępem na długiej wodzy, tak dla rozgrzewki i wyciągnięcia się. W końcu puściłam mu luźno wodze, sterując samymi łydkami, a w łapki chwyciłam telefon, żeby wysłać wiadomość do Mackenzie. Powinna właśnie sama wsiadać na Age of Hero i miałam nadzieję, że nie zaspałam. Stępowaliśmy raz wolniej, raz szybciej, jego prędkość kontrolowałam w nogach, a on szedł gładko od łydki. Zmieniliśmy sobie kilka razy kierunek to po przekątnej, to przez półwolny. Przeszliśmy trzy razy przez drągi w stępie z prawego jak i lewego najazdu, aż w końcu stwierdziłam, że koniec tego krążenia i czas się za coś wziąć. Schowałam telefon do kieszeni, ale jeszcze nie zebrałam wodzy i ruszyliśmy kłusem.
Koń szedł żwawo i wesoło, z wyciągniętą głową, całkowicie rozluźniony. Sam też pilnował by zadem nie zostawać w tyle i nim pracować, a nie ciągnąć jakby orał pole. Także w kłusie wykręciliśmy sobie ze dwie wolty i dwie zmiany kierunku po przekątnych, aż w końcu, powolnymi połparadami zaczęłam zbierać wodze. Pardon dokładnie wiedział co ma zrobić i ładnie ułożył szyję, bardziej angażując całe ciało, dał mi też duże pole manewru na pysku.
Przejechaliśmy w kłusie dwa razy od każdej strony przez drągi, bo czym po przekątnej skierowałam go na drugą krótką ścianę i zakręciłam na cavaletti. To nie był szczególnie przyjemny najazd, jednak koń nie pogubił nóg i ładnie nimi przebierał nad nisko ustawionymi drążkami, podnosząc kopyta wysoko. Po wyjechaniu z nich popędziłam go całe okrążenie kłusem wyciągniętym, nim znowu, tym razem szybszym tempem wjechaliśmy po raz drugi na cavaletti. Koń dopasował swoje szybsze tempo do rozstawienia i, mocno sprężynując całym ciałem, przebiegł przez drągi, żadnego nawet nie stukając kopytam. Poklepałam go po szyi i po chwili byliśmy już na półwolnie. Koń bardzo ładniej się na niej wyginał, dobrze prezentując się na wjeździe i wyjeździe, więc i za taki angaż go pochwaliłam. Taki był mój styl pracy z końmi, których chciałam czegoś nauczyć, chwalenie a nie karanie. Każdy najmniejszy postęp, angaż, świadome pomyślenie o czymś, nagradzałam poklepaniem i powiedzeniem słodkim głosikiem „dobry koń” albo „piękny książę” i inne tego typu epitety. Jeszcze trzy razy, tym razem z lewego najazdu, wjechaliśmy na ciąg cavaletti, za każdym razem innym tempem, a on za każdym razem dopasowywał ruch swego ciała i długość kroku, by nie zmieniać narzuconej prędkości.
Po rozjechaniu go jeszcze przez dwa okrążenia w już nie roboczym, ale jeszcze nie wyciągniętym kłusie i wykręceniu dwóch szerokich kół, na których miał się rozluźnić i wygiąć mięśnie odpowiednio do ruchu po linii obszernego koła, przeszliśmy do stępa. Rzuciłam wodze i poklepałam konia po szyi. Po jednym pełnym okrążeniu i ponownym przejściu stępem przez drągi, zatrzymałam go, by dociągnąć popręg. Nie chcieliśmy w końcu, żeby siodło poleciało ze mną w czasie skoku w przeciwnym kierunku do ruchu konia.
Po przejściu kolejnego okrążenia stępem, docisnęłam Pardonowi łydki a on ruszył kłusem jak oparzony, wyciągając go i gnając z całej siły. Ogier dokładnie wiedział co się szykowało i był nadto podekscytowany. Westchnęłam, tyle lat doświadczenia, a on ciągle zachowywał się jak źrebak, który dopiero odkrył jaką frajdą jest skakanie przez ogrodzenie.
Spokojnymi półparadami, podczas kręcenia kół i wolt, uspokajałam konia. Ten w trakcie któregoś z rzędu kręcenia się, chyba zrozumiał swój błąd, bo rozluźnił mięśnie i zwolnił. Widziałam, że nie był już taki spięty na szyi, a jego zad, choć nadal zaangażowany, nie wybijał już tak bardzo osobnym rytmem od przedniej części kasztana. Szedł idealnym tempem, ładnie zebrany, z dobrze ułożoną szyją, gotowy, ale tak wewnętrznie, bo na zewnątrz pozostał spokojny. Mogliśmy zaczynać.
To znaczy, prawie mogliśmy. Dobrze znałam tego ogiera, od brzuszka jakby nie patrzeć, i wiedziałam, że za chwilę mógłby się znowu nadto podekscytować. Więc zanim ruszyliśmy jego kochanym galopem, przejechaliśmy jeszcze przez cavaletti. Mimo że ogier wiedział, który to już moment w treningu i w dodatku widział, NO PRZECIEŻ ON WIDZIAŁ OMG, drągi, pozostał spokojny, chociaż nad piątym z kolei wydał z siebie dziwny dźwięk. Oho, zaczynało się, wchodził w jumping killer mode. Na zawodach była to najlepsza rzecz, jaka się nam mogłaby przytrafić. Berserk biegający po parkurze i skaczący nad każdą przeszkodą z o pół metra wręcz za dużym zapasem. Ale byliśmy na treningu i chciałam żeby nauczył się technicznego podejścia a nie wikingowego.
Wyprowadziłam go na duże koło, przejechaliśmy je dwa razy kłusem, cały czas robiłam półparadki, a dopiero za trzecim razem, w połowie koła, dałam mu sygnał, że to już czas na galop.
Ruszył z kopyta, borze zielony, w tym stanie pozwoliłabym mu się ścigać z Mars Colony na najważniejszym wyścigu świata. Czas było zastosować kolejną z technik pracy z takimi nadpobudliwymi osobnikami. Skupiłam całą moją zdolność komunikowania się z koniem w łydkach, puszczając przy tym wodze. Chcesz biegać takim tempem? Biegaj. Ale jeżeli już taką drogę wybrałeś, to nie waż się przestawać ani na chwile. Biegaj, pędź skoro tak wybrałeś, ale ja też zostanę i się nigdzie nie wybieram. Dałam ogierowi wybór, pokazałam mu, że go ma, i że jestem wedle tego wyboru konsekwentna. Po trzech dzikich okrążeniach rozum wrócił z kopyt do jego czaszki i zwolnił. Przegalopowaliśmy jeszcze jedno okrążenie, już spokojniej, nim zwolniłam go do kłusa i poklepałam.
Trochę się nahasał samą prędkością przed chwilą, więc postanowiłam dać mu odpocząć. Zwolniłam jeszcze o jeden chód i teraz koń szybko maszerował w stępie, angażując każdy mięsień. Po kilku minutach ze stępa ruszyliśmy galopem.
Tym razem Pardon był już spokojniejszy, nadal w pełni zmobilizowany, ale wyłączył się jego killing mode, także mogliśmy pracować na pełnym obrotach, ze stu dwudziesto procentowym zaangażowaniem nie tylko mięśni, ale i rozumu. Na początek przejechaliśmy w dół poczwórny szereg z przerwami na trzy fule. Ogier nie miał problemu. Lubił skakać szerokie przeszkody, i mimo że zdążyła się jedna stacjonata, była ona w szeregu, wiedział, że ma dokładnie trzy fule, plus do tego mocno zaakcentowałam mu moment wybicia więc się nie pogubił i ładnie przeskoczył. A po stacjonacie triple więc nawet nie ma co opowiadać, pokonał go z błyskiem w oku. On naprawdę kochał takie szerokie przeszkody. Poklepałam go i najechałam na szereg jeszcze dwa razy, chcąc mieć pewność, że dobrze się rozskacze. Trudne, złożone z wielu szerokich przeszkód szeregi były jego specjalnością, więc nic dziwnego, że nic nie zrzucił. Gdy po raz trzeci wylądowaliśmy nad ostatnią przeszkodą – triple, bo wylądowaniu przeszliśmy do kłusa.
W tym oto i kłusie naprowadziłam go na najazd na pierwszy szereg skok-wyskok, najniższy, wysokość 100 centymetrów. Przy wyjeździe z najazdu ruszyliśmy galopem. Koń się trochę pogubił, widząc przed sobą długi najazd i stacjonatę, ale dzięki borom zanim zaczęliśmy skakać, zauważył, że nie była to samotna stacjonata, a cały szereg. W odpowiednim momencie wpadł w rytm i gładkim, szybkim ale opanowanym galopem dojechał i wybił się w idealnym punkcie. Zrobił to idealnie, dobre tempo, odpowiednio długi wyskok, wylądował idealnie na środku przerwy między drugą stacjonatą i gdy tylko jego kopyta dotknęły piasku, on znów wyskoczył, bez strachu, mając bezpieczne i komfortowe odległości. Po drugim skoku wylądował przed szerokim okserem. Dałam mu mocny sygnał łydkami, by miał pewność co ma zrobić, wybił się porządnie, z całych sił z zadu, i pofrunął nad okserem bez zrzutki. To był bardzo dobrze przejechany skok wyskok. Po dwóch krokach galopu zwolniłam go do kłusa, poklepałam, mówiąc śpiewnym głosem „kochany książę”, i doprowadziłam do końca krótkiej ściany.
Co w jego wypadku nie było najłatwiejsze, bo on najchętniej już by skręcił po wylądowaniu i najechał jeszcze raz z takiego ukosa, że można by się stopą przeżegnać na widok tego. Półparadami przypomniałam mu, że nie jesteśmy na jakiejś walce na śmierć i życie o czas (czyt. Zawody według Pardona), ale na zwyczajnym treningu. I już spokojnie mogłam go znowu prowadzić w łydkach.
Chciałam jeszcze raz przejechać ten szereg na wysokości 100 cm, tak więc to na niego zakręciłam i zagalopowałam. Nie ważne, że Pardon go przed chwilą skakał, i tak ponownie spanikował, widząc przed sobą długą przerwę, bez żadnej podpowiedzi, i tę stacjonatę. O ile większość koni wolała skoczyć taką stacjonatę z bezpiecznym, długim najazdem, on tego nienawidził. Kochał skakanie ciężkich, zbitych szeregów z szerokich przeszkód, diabelsko rozsunięte oksery, które wyglądały tak, że się jeździec zastanawia, czy powinien to już skoczyć na skok wyskok, bo jak staniesz między jego częściami i rozłożysz ręce, to nie dosięgniesz drągów palcami z jednej i drugiej strony… To była jego domena, a nie te bezpieczne najazdy i pojedyncze stacjonaty. I nawet, jeżeli ta stacjonata nie była pojedyncza, to i tak widząc ją z takim długim najazdem, skupił się tylko na niej.
I tym razem pogubił się w rytmie a ja nie byłam go w stanie tym razem przywrócić do dobrej prędkości. Z dziesięć razy zmienił tempo przed wyskokiem, a gdy w końcu skoczył, wylądował za blisko drugiej stacjonaty, z o wiele za małą siłą. Więc przy drugim wybiciu zrzucił drąga. Całe szczęście zrzutki nie potoczyły się jak lawina i nad jego kochanym okserkiem jakoś się prześlizną, tylko wprawiając w drgania drąg, ale go nie zrzucając. Przeszliśmy do kłusa tak jak poprzednio. Cóż, chciałam jeszcze raz skoczyć przez 100, ale raczej nie było takiej możliwości bez schodzenia z konia, więc tym razem skierowałam się na drugi z kolei szereg skok-wyskok, tym razem wysokości 115 centymetrów, ustawiony tak samo. Zastanawiałam się, czy nie chcę go pojechać z drugiego najazdu, zaczynając od oksera, ale na zawodach będzie jeszcze wiele razy mierzyć się z niedogodnym dla niego ustawieniem, dlatego musiał się nauczyć zachowania zimnej krwi.
Więc jedziemy od stacjonaty.
Pół okrążenia kłusem i na zakręcie w najazd zagalopowanie. Ruszył świetnym tempem, żywo, sprężyście, ale nie na złamanie karku. Oczywiście znów stanął twarzą w twarz ze stacjonatą, ale utrzymałam go w łydkach, a i on, mimo niekomfortowego ustawienia, nie chciał powtórzyć porażki z przed chwili. I tak, każdy koń kiedyś musi zrzucić, ale dla niego ta pojedyncza zrzutka była porażką, Pardon to koń cholernie ambitny.
Utrzymany w dobrym tempie aż do skoku, z zachowaną zimną krwią, wybił się. I mógł znów w pełni pokazać swoje doświadczenie konia sportowego. Kolejne idealne wybicie i lądowania w punkt, jakby widział jakiś X w miejscu, w którym najlepiej byłoby postawić nogi, mimo że żadnego znaku nie rysowałam. Wylądował i od razu zebrał się z pełną mocą do oddania drugiego skoku, lądowanie znów w punkt. Widząc oksera wybił się po raz trzeci, z wielką siłą i radością. Poklepałam go za to, to był piękny przejazd.
W nagrodę także oddałam mu trochę wodzy, wykręciliśmy w kłusie półwolny i najechaliśmy ten sam szereg, tym razem od strony oksera.
Zagalopowanie.
Pardon czuł luz na wodzach, więc rozpędził się z największym szczęściem, jakie mogło z siebie wykrzesać żywe istnienie. Pozwoliłam mu na to, wiedziałam, że od strony rozpoczynającej okserem, sam dobrze będzie wiedział co robić, czuł się w pełni komfortowo przed szeroką przeszkodą. I tak jak myślałam, poradził sobie idealnie, wystarczyło mu dać dobrą przeszkodę jako pierwszą i pozwolić samemu pomyśleć. Jechał szybciej niż od strony stacjonaty, o wiele szybciej, ale nadal płynnie, bez zmiany tempa. Wybił się mocno i lądował pewnie, by po raz kolejny się wybić. Dzięki sile rozpędu nad pierwszą przeszkodą, można powiedzieć, że wręcz sprężynował nad dwiema kolejnymi, osiągając bardzo duży zapas. Po wylądowaniu z ostatniej stacjonaty i przegalopowaniu kilku fuli, aż do wjechania z linii środkowej na krótką ścianę, poklepałam go z całego serca i zwolniłam do kłusa.
Pardon wiedział, że był chwalony, czuł emocje w moim śpiewnym, roześmianym głosie i aż sobie delikatnie, radośnie bryknął. Zrobiliśmy dwa pełne okrążenia kłusem na maksymalnie długiej wodzy, by ten mógł rozciągnąć szyję i ogólnie wszystkie mięśnie, przed najwyższym punktem naszego treningu. Klasa C – 130 centymetrów na skok-wyskok, ten sam zestaw przeszkód.
Byłam ciekawa jak zareaguje na długi najazd i taką wysoką stacjonatę przed sobą, czy nie spanikuje. Z drugiej strony miałam wiarę w niego, w jego zamiłowanie do skoków i ambicje, i przede wszystkim w te wszystkie lata spędzone wspólnie na zawodach i treningach. Choć za każdym razem trochę mu odbijało na widok tej samotnej stacjonaty z długiego najazdu, zawsze sobie radziliśmy, czasem mniej, czasem bardziej.
Zebrałam Pardona w wodzach i ruszyliśmy galopem. Zanim najechałam na przeszkody, na obszernym kole nadałam mu odpowiednie tempo. Pokazałam mu wyraźnie, że ma się mnie słuchać i gdy zebrał się w szyi i na zadzie jeszcze mocniej, utrzymując żwawe tempo i sprężysty krok, wiedziałam, że możemy ruszać.
Miałam wrażenie, że świat się zatrzymał i wiedziałam, że nie tylko ja tak czułam. Że nie tylko mi się zdawało, że ten najazd na stacjonatę 130 wręcz się wydłużał, ciągnąc się w nieskończoność. Ale właśnie ten dreszczyk i stres pozwalały mi najbardziej zachować zdrowy umysł. Wiedziałam, że koń bał się dziesięć razy bardziej, że nienawidził tego długiego momentu sam na sam ze stacjonatą. Całą moją aurą przekazywałam mu, że to ja jestem tutaj alfą, że tym razem to ja dowodzę duetem, nie wspólnie jak zazwyczaj. Przytrzymałam go mocniej w łydkach. Podniosłam jego głowę mocno zamykając w dłoniach wodze, by się przypadkiem zdezorientowany nie schylił.
I skoczyliśmy.
Jeden.
Drugi.
Trzeci raz.
Nawet nie wiem kiedy wylądowaliśmy za okserem. To było cholernie dynamiczne i pewne pokonanie tego szeregu. Chyba nie oddychałam przez cały ten czas, bo gdy spojrzałam za siebie, by popatrzeć, że na sto procent niczego nie zrzuciliśmy, odetchnęłam z ulgą. Czas wrócił do swojej normalnej prędkości.
- Mój zdolny książę! – pisnęłam przeszczęśliwa i wyklepałam szyję konia.
To jednak nie był koniec. Jeden raz się udało, ale to nie znaczy, że za drugim czy trzecim będzie tak samo.
A jednak, Pardon czując moją pewność siebie, sam także jej trochę zyskał, plus skakał to ustawienie po raz któryś z rzędu, teraz było tylko wyżej niż dwa poprzednie warianty wysokości. Tak więc i za drugim razem na 130 pokonał wszystko bezbłędnie, nie stracił rytmu ani równowagi, z pewnością siebie wybił się za pierwszym razem a dalej już kicał z pełną mocną w wybiciu z zadu.
Gdy i za trzecim razem nic nie zrzucił ani nie stracił głowy, wyklepałam go ponownie, oddałam mu wodze (tak, żeby miał luz na pysku, ale też tak, żeby się nie zaplątał nogami podczas skoku) i zrobiłam to samo co przy 115. Wyjechaliśmy półwolty, przy jej końcówce zagalopowanie na dobrą nogę, bo czym on sam mógł najechać od strony oksera, ustalając prędkość i moc wyskoku po swojemu. Ufałam mu w pełni na okserach, wiedziałam, że oceni je lepiej ode mnie. W tej kwestii był niesamowitym nauczycielem, wręcz mistrzem.
Wybił się swobodnie, radośnie, w swoim super szybkim, killing mode tempie. I mimo że wkładał w te skoki tak wiele siły, robił to tak płynnie, że nie czuło się wielkiego obciążenia, zdawało się, jakby po prostu nagle jakaś nieznana magia podniosła go z ziemi i przesadziła przez trzy przeszkody, wysoko, wysoko nad ziemią. Ale to był on. Cały Pardon, przeszczęśliwy z możliwości skakania. Pozwoliłam mu na taki przejazd jeszcze raz, a on ruszył nawet szybciej, pochłaniając trzy przeszkody skok-wyskok w mgnieniu oka. Zrobił to tak dynamicznie, że między stacjonatami nawet nie wyczułam momentu żeby usiąść i wrócić ponownie do półsiadu.
Gdy wylądował, cały czas mówiąc jak niesamowicie zdolnym jest księciem, zwolniłam jego galop, tak, że teraz kręciliśmy sobie spokojnie obszerne koła. Pozwoliłam mu powyciągać w trakcie tego szyję.
Po chwili zwolniliśmy do kłusa i w nim także, na długiej, puszczonej wodzy, kręciliśmy to koła, to przechodziliśmy przez drągi, by powyciągał wszystkie mięśnie i dokładnie je rozluźnił, nie chciałam, żeby później miał skurcze czy zakwasy. Aż wreszcie, gdy po którymś kole, zaczął bardzo swobodnie oddychać i nawet ziewać, przeszliśmy do stępa.
Stępował długo, nie wiem czy bardziej w trakcie tego wyciągał szyję, czy nogi, pewnym jednak było, że bardzo się cieszył. Ja także byłam zachwycona, to był idealny trening. Nawet patrząc na tamtą jedną, małą zrzutkę, chyba nie mogło być lepiej. Ogier się starał, angażował, pokonywał za każdym razem własne lęki, ufał swemu jeźdźcu (co ukochańsze to ja byłam tym jeźdźcem!), a gdy znajdował się w bardziej komfortowej sytuacji, ufał i samemu sobie, myślał, przejeżdżając przez szereg, panował nad tempem i wiedział co ma robić.
Z westchnięciem dumy przytuliłam się do jego zgrzanej szyi.
Chciałam, w ramach jak najlepszego rozstępowania, przejść się z nim na spacer, ale w momencie gdy zaczęłam zwracać uwagę na coś innego niż mój koń czy przeszkody i skręciłam w stronę wyjścia z maneżu, zobaczyłam Megan, siedzącą na jednym z krzeseł, jej noga w gipsie, kule leżące obok niej. I bardzo się uśmiechała.
- A jednak nie każde rude jest wredne! – zawołała, wyraźnie rozbawiona.
Uśmiechnęłam się do niej i pomachałam na przywitanie ręką.
- Powiedziała ruda! – zażartowałam. – Co ty tu robisz tak wcześnie?
- Shiro obudził mnie gdy myłaś włosy, piszczał jakby był oburzony, że go ze sobą nie wpuściłaś do łazienki i jakby chciał, żebym jakoś tam go przemyciła.
Zarumieniłam się zawstydzona zachowaniem czworonoga.
- Wybacz… Shiro bywa przylepą.
- Nieeee, no coś ty. Przynajmniej mogłam popatrzeć na tego pana – kiwnęła głową w na Pardona. – Ale w zadośćuczynieniu musisz mi coś obiecać.
Przechyliłam głowę, nie bardzo wiedząc, o co jej chodzi.
- Zamieniam się w słuch – powiedziałam z uśmiechem.
- Dasz mi na nim poskakać, jak tylko ta cholera się złoży – mówiąc to zaśmiała się i poklepała w gips.
Mimo że często żartowała ze swojej nogi i tego wypadku, widać było, że tęskno jej do koni. Było mi jej strasznie szkoda, wiedziałam jakim bólem jest oderwanie od pasji takiej jak jazda konna.
- Oczywiście, chociaż przygotuj się na to, że nie pod każdym się tak zachowuje – zamilkłam na chwilę i zeskoczyłam z konia, po czym szybko zaczęłam mu ściągać siodło.
Tym razem to Megan była zbita z tropu, ale nic nie mówiła, tylko obserwowała jak rozpinam popręg, podciągam puśliska i zdejmuje z rudego grzbietu sprzęt.
- Tylko nikomu nie mów, okej? – zapytałam, ale ona ciągle nie rozumiała o czym mówiłam. – Wujek kiedyś tak zrobił, jak jeszcze byłam mała, gen X nie działał, a nogę miałam zamkniętą w gipsie. I też rodzicom nie powiedział, więc obiecaj!
- Obiecuję…? – powiedziała niepewnie, mrugając szybko.
- Chodź.
Zrobiła co kazałam, wzięła kule i dokuśtykała do nas. Ja w tym czasie kazałam położyć się Pardonowi, zrobił co kazałam. Gdy wskazałam na kasztanowaty grzbiet w zapraszający sposób dłonią, Megan aż się zaświeciły oczy.
Po chwili znów jednak spochmurniała.
- Noga mi będzie wisieć, w ciężkim gipsie… Gdyby to było takie proste, to bym w nim jeździła.
- Nie marudź, tylko siadaj.
Pomogłam jej usadzić się na jego grzbiecie, a następnie wzięłam jedną z kul. Półkoło na podtrzymywanie ramienia zaczepiłam o jej kostkę (nie wypadało, bo mocno się trzymało na grubym gipsie), a metalową rurkę umieściłam pod nogą. Kazałam Pardonowi wstać, co ten zrobił w przeciągu sekundy. Tak więc Megan siedziała, ze zdrową nogą spuszczoną wzdłuż boku konia, a chorą, na prowizorycznej podkładce z kuli, którą z kolei trzymałam na moim ramieniu. Tak więc noga w gipsie jej nie wisiała, a leżała równolegle do ziemi, stabilnie oparta.
Chodziliśmy w ten sposób jakiś pięć minut, cóż, może wygodniejszy byłby dla mnie spacerek, iż takie rozstępowanie, ale w ten sposób chyba właśnie zaczęłam się w kimś tutaj naprawdę kolegować (pomijając siostrę i ludzi znajomych z misji typu „cholernik brokat Francis pierwszy i jedyny”). Pardon dopasował się do mnie tempem, dodatkowo czuł, że ma na sobie chorą osobę, więc, zamiast protestować, że siedzi na nim ktoś inny, on dołożył wszelkich starań, by jego kroki były jak najdelikatniejsze.
Po pięciu minutach zobaczyłam, że radość wypisana na twarzy Megan zmienia się w „okej, już mi niewygodnie”. Więc znów poprosiłam Pardona by się położył, pomogłam dziewczynie wstać i zostawiłam ją przy tamtych krzesełkach, na jednej nodze i dwóch kulach, żeby przypadkiem nie było dowodów na to, że właśnie jeździła na koniu, mimo zakazów lekarzy i zmartwionych przyjaciół ze stajni, a sama wróciłam z Księciem, trzymając siodło zawieszone na rękach. Nie musiałam prowadzić Pardona, wiedziałam że pójdzie za mną mimo wszystko.
W boksie jeszcze zrobiłam mu półgodzinny masaż T-touch, zaczynając od zadu i idąc w górę po mięśniach aż do pyska, by po pierwsze, na pewno rozluźnić każdy mięsień w jego ciele, a po drugie, jeszcze bardziej pogłębić naszą przyjaźń i sprawić mojemu kochanemu Księciu tę przyjemność. Nie ma piękniejszego widoku na świecie niż to zadowolone, pełne miłości spojrzenie konia, kierowane właśnie do ciebie.
Gdy ogarnęłam sprzęt i weszłam do domu do salonu, Megan już na mnie czekała… przed ich ogromnym telewizorem… z nagranym Pardonem i mną…
- Boże Megan… dlaczego… przecież wiesz jakie miny mają skoczkowie! – po czym spojrzałam na jeden moment. – JEZU TO MOJA TWARZ?!
Megan aż zadławiła się popcornem ze śmiechu.
- Przecież wiesz, jakie miny mają skoczkowie! – papugowała mój ton. – A dlaczego? Dlatego, że nie mogę jeździć, a nie chcę się cofnąć w rozwoju do etapu pięcioletniej dziewczynki na lonży. Więc nagrywam sobie co ciekawsze treningi skokowe i analizuję, co bym zrobiła, czego bym nie zrobiła, a czego powinnam się od kogoś nauczyć. A że jesteś u nas nowa i nie często mam okazję oglądać czy to ciebie, czy Pardona, tak więc nagrałam sobie.
- I co sądzisz?
- Widziałam gorszych – zażartowała i szturchnęła mnie zaczepnie w bok.
Tylko prychnęłam, udając obrażenie, ale też się zaśmiałam.
- Powiedziała ta, która spadła.
- Ej, ej, ej! Nawet najlepszym się zdarza!
Żartowałyśmy sobie tak, nawzajem sobie dokazując, dopóki nie pobudziłyśmy naszym śmiechem ludzi w domu.

Czułam się w Echo coraz bardziej jak u siebie.