piątek, 12 sierpnia 2016

37. (cross) Blue Graffiti

Ruska & Blue Graffiti 

Obudziłam się w piękne, słoneczne popołudnie, a pierwszą wykonaną prze mnie czynnością było oczywiście sięgnięcie po telefon. Informacja o kilkunastu nieodebranych połączeniach i jedenastu nieodczytanych wiadomościach od różnych członków załogi rozbudziła mnie w dwie sekundy. 
„Ruska, Biscuita nie ma w boksie, a nikt go nie wyprowadzał.”
„Ruska, Biscuit znowu nawiał, rusz się do stajni!”
„RUSKA, NIE MOŻEMY GO ZNALEŹĆ!”
Na chwilę przestałam oddychać, ale smsy zostały wysłane kilka godzin temu. Zjechałam na sam dół ekranu i otworzyłam ostatni z nich. 
„Był na północnym pastwisku, teraz odsiaduje kare w boksie.”
Uspokojona poszłam wziąć prysznic, po czym przebrałam się w granatowe bryczesy i koszulkę z logo Instytutu. Nie było aż tak tragicznie gorąco. 
W kuchni przywitały mnie mordercze spojrzenia Megan, Chrisa i Zena. Zakładałam taktyczny odwrót, ale jednak byłam zbyt głodna. Z miną niewiniątka wzięłam z lodówki mleko. 
- Ale wszystko dobrze się skończyło – powiedziałam wesoło, uśmiechając się do nich.
Odpowiedzi żadnej nie otrzymałam, toteż gdy tylko mleko się podgrzało posłodziłam je i wlałam do miski z płatkami. Szybko zabrałam jeszcze łyżkę i wyszłam z domu. 
Po drodze do stajni spotkałam Friday, która także miała mi za złe poranną akcję. Przecież wiadomym był fakt, że powinnam pierwsza zwlec się z łóżka i gonić piekielnego konika po okolicy. Wyciszanie telefonu na noc nie było jednak najlepszym pomysłem…
Kiedy weszłam do stajni kilka koni zarżało, kilka z nich ciekawsko wychyliło łepetyny z boksów, żeby powąchać co też dobrego ja tu im przyniosłam. Nie chcąc ich rozczarowywać przyspieszyłam kroku i udałam się prosto na piętro do kuchenki. Tam w spokoju zjadłam śniadanie. 
Wkrótce stwierdziłam, że pogoda jest na tyle ładna i znośna, ze mogłabym wybrać się na jakiś trening crossowy. Szybko zdecydowałam, że Blue Graffiti idealnie nada się na taką okoliczność. W drodze do siodlarni zaplotłam włosy w warkocz, a kiedy dotarłam na miejsce wybrałam czaprak i ochraniacze. Następnie jakoś zabrałam jeszcze siodło skokowe, popręg i ogłowie. 
Blue stał w boksie i zanim jeszcze do niego weszłam chciał mnie lizać po dłoniach. Chwilę postałam przy nim i drapałam go pod brodą, a on zachwycony łaził się do mnie zupełnie jak kocur. Ale nie chciałam tracić czasu, więc przystąpiłam do czyszczenia. Na szczęście konik wyglądał całkiem przyzwoicie i szybko się z tym uporałam. Potem jeszcze tylko kopyta, które to podał bez żadnych „ale” i mogłam go ubierać. Stał w miarę spokojnie, chociaż co jakiś czas odwracał się spoglądając na mnie z zainteresowaniem „a co Ty mi tu zakładasz, Ruska?”. Ledwo dopięłam popręg…
- Schudnij, koniu – poradziłam. - Niedługo będziesz za ciężki żeby w ogóle odbić się od ziemi.
Blue natychmiast odwrócił łeb w stronę okna, udając, że nagle przestał zauważać moją obecność. Westchnęłam i poklepałam go po szyi. 
- Idziemy – zarządziłam dziarsko.
Wyprowadziłam go przed stajnię, gdzie jeszcze spróbowałam podciągnąć ten popręg, ale udało mi się tylko o jedną dziurkę. Rozpieszczałam tego srokatego osła i teraz oboje mamy za swoje… Wytarmosiłam mu grzywkę i wiedział już, że nie ma się o co złościć. 
Wsiadłam ze schodków, a potem delikatnie zebrałam wodze i wypróbowałam strzemiona – były dobre, więc wypchnęłam konika do stępa. Ruszył od razu, był dość chętny do pracy, chociaż jego uszy praktycznie wisiały po bokach. 
Kiedy wyjechaliśmy z dziedzińca i podążyliśmy ścieżką w kierunku pastwisk Blue trochę się ożywił. Szedł żwawiej, postawił uszyska na baczność, uniósł lekko łepetynę i rozglądał się na boki, wyszukując wśród stada swoich kumpli. Co chwilę rżał, oznajmiając im, że właśnie idzie na trening i zamierza dać czadu. 
Na szczęście zachowywał się przy tym wcale nieźle i nie musiałam go upominać. 
Stępowaliśmy tak całą drogę do lasu. Było miło, naprawdę miło. Słońce świeciło, ale co jakiś czas chowało się za chmurami, więc nie było tak gorąco, w czym pomagał jeszcze wietrzyk. Blue Graffiti mężnie szedł na przód, jednym uchem nasłuchując mojego nucenia (miał koń chyba jakąś wadę słuchu, skoro mu to nie przeszkadzało), a drugim wychwytując śpiewy ptaków i inne leśne odgłosy. W końcu wjechaliśmy na odpowiednią ścieżkę do zakłusowania. Ogierowi wystarczył jeden sygnał, by ochoczo przeszedł do szybszego chodu. Zaczęłam sobie spokojnie anglezować, tempo było spokojne, ale nie takie, że można było usnąć. Po prostu spokojne. Co jakiś czas lekko przyspieszałam, czasami specjalnie skręcałam konika w jakąś krętą ścieżynę, żeby trochę się powyginał, albo umyślnie wjeżdżaliśmy na górki, żeby potem móc też z nich zjechać, mając przy tym odrobinę frajdy. Blue uwielbiał górki tak samo jak ja. 
Naszym oczom ukazał się początek toru crossowego, więc lekko zwolniliśmy żeby się tam dostać. Na miejscu zaczęliśmy krążyć między przeszkodami, tam też niedługo później zagalopowaliśmy. To była raczej krótka, acz solidna rozgrzewka. Starałam się jak najbardziej uelastycznić konia, więc zakręty na serpentynach i wolty robiły się coraz ciaśniejsze. 
Na koniec skoczyliśmy dwa razy powalone drzewo. Z jednej i drugiej strony poszło nam świetnie. Blue  niczego się nie bał, ufał mi  i wybijał się na mój sygnał w idealnym miejscu. Pochwaliłam go, a później po chwili galopu i kłusa zwolniliśmy do stępa, by sobie chwilę odpocząć. 
Wyjęłam telefon, gdzie zauważyłam kolejną porcję sms'ów, tym razem pytających, gdzie, do diabła, jestem. Odpisałam Megan, która z pewnością przekaże newsy zainteresowanym. 
Pora na nas. 
Zagalopowaliśmy ze stępa od jednego płynnego sygnału, Blue nie poszło to może znowu aż tak płynnie, ale w sumie jak na niego to było nieźle. Po łagodnym łuku najechaliśmy na pierwszą przeszkodę. Była to wąska imitacja stołu, pomalowana na jaskrawo czerwony kolor. Konie na ogół nie miały z tym problemów, Blue także wcale się nie wahał i mogłam być o niego spokojna. Mimo to zaserwowałam mu delikatny impuls, pokazując najlepsze miejsce do wybicia się. On sam był bardzo silny i chociaż może nie szczególnie lotny, to kiedy  mu zależało – przeskoczyłby wszystko. Po wylądowaniu pochwaliłam go, ale nie zwalnialiśmy. Postanowiłam dziś postawić na szybkość. 
Zaraz wypatrzyliśmy solidną beczkę. Trudność polegałam na wymierzeniu w środek. Blue nigdy nie wyłamywał, ale przy przeszkodach tego rodzaju nie rzadko bardzo potrzebował ode mnie wskazówek. Nakierowałam go łydkami i wodzami najdokładniej jak potrafiłam, a potem trzymałam go w łydkach mocniej, rozszerzając lekko wodze, żeby nie wpadł jednak na pomysł wyminięcia beczki. Ale nie z nim te numery. Skoczył prześlicznie i w doskonałym miejscu. Pochwaliłam go  głosem i cmoknęłam, bo czułam, że chce zwolnić. Posłuchał i w pełnym galopie pokonaliśmy pusty odcinek trasy zanim zeskoczyliśmy z całkiem wysokiego progu do wody. Szczerze mówiąc to zapomniałam, że tam jest jakiś zeskok, myślałam, że zejście jest  łagodne, na szczęście Blue pamiętał. Galop w płytkim, sztucznym jeziorku był dla nas cudownie orzeźwiający. Ale tutaj też czekała na nas przeszkoda – zwyczajna drewniana konstrukcja. Wybiliśmy się w dobrym miejscu, konika poniosła energia i wyrwał w górę z taką siłą, że byłam pewna, że z boku wyglądał jak pegaz. Zaśmiałam się kiedy zaraz po lądowaniu zaczął parskać. Żeby wyjechać z jeziora trzeba było wskoczyć z wody na coś w rodzaju maleńkiego klifu, mniej więcej trzydziestocentymetrowego. Blue poradził z tym sobie z werwą. Zaraz pędziliśmy po trawie w stronę dwóch hydr, pomiędzy którymi znajdował się dołek. Ociekaliśmy wodą, a Blue stwierdził, ze super będzie sobie bryknąć! I bryknął tak, że prawie zmiotło mnie z siodła, ale jakimś zrządzeniem losu utrzymałam się w siodle. Lekko zwolnieliśmy przed tym okserowatym czymś, bo Blue pogubiłby nogi. Skoczyliśmy ładnie, ale porządnie przejechał nogami po gałęziach. Dobrze, że miał ochraniacze. 
Dalej czekał na nas płot. Pierwsza jego część była niczym stacjonata, ale druga przypominała bardziej okser, którego drugą część ktoś z jednej strony połączył ze słupkiem pierwszej. Taka trochę litera „V”. 
Blue poradził sobie z płotem, chociaż musiałam go troszkę zmobilizować. Natomiast wyczuwałam jego wahanie przed „V”. Ostatecznie stwierdziłam, żeby lekko zwiększyć tempo i nie dać mu czasu do namysłu.  
Mocno prowadziłam go do celu, dając wyraziste sygnały, których nie sposób było nie zrozumieć. Miałam wrażenie, że zamknął oczy i po prostu zdał się na mnie, ale udało się! Skoczyliśmy, a koń nawet jednym kopytkiem nie stuknął o belki. Zadowolony z siebie natychmiast się rozluźnił i lekko przyspieszył.
Na takim luźnym koniu przeskoczyłam jeszcze beczkę, hydrę i dwa stoły. Na koniec czekała na nas dziupla. Parę koni dostawało ataku lęku widząc tę przeszkodę, ale Blue był z nią zaprzyjaźniony. Mocno skuliłam się na jego grzbiecie, unikając zderzenia twarzą z gałęziami. Zaraz przyspieszyliśmy i już tak na luźniejszych wodzach popędziliśmy do drzew, wyznaczających koniec tej trasy. Tam zaczęłam klepać konia z szalonym uśmiechem na twarzy, on sam też był szczęśliwy i machał głową oraz odwracał się do mnie żeby pokazać lico prawdziwego wojownika. Takim naprawdę luźnych, mega zrelaksowanym kłusikiem pokonaliśmy chyba 2/3 drogi do domu. Stwierdziłam, że stępa było trochę mało na koniec i spacerowaliśmy sobie jeszcze po posiadłości, doglądając majątku, udając szlachetnie urodzonego rycerza i szlachetnie urodzonego konia rycerza. Po zabawie zdjęłam mu sprzęt na zewnątrz, a potem zaprowadziłam do boksu. Kiedy schowałam suchy sprzęt, a ochraniacze i czaprak powiesiłam na balkonie kuchenki wróciłam do boksu konia. Zdążył się już wytarzać i teraz był cały w trocinach. Starałam się tego nie skomentować i tylko podarowałam mu marchewkę. 
Miałam wracać na górę, kiedy w zasięgu wzroku pojawiła się Megan. Nie wyglądała już na złą, więc zaryzykowałam uśmiech i wesołe „hej”.
- No hej, hej. Jak trening?
- Super, naprawdę! Blue się spisał na medal. Wieczorem może jeszcze wezmę Starky w teren, bo Amelia wspominała, że cały dzień jej dziś nie będzie.
- Hmm, a co gdybym wzięła Carte Blanche i pojechała z tobą? O, a później możemy zahaczyć o sklep i dokupić popcornu. Dlaczego nikt nie może zrozumieć, ze to podstawowe wyposażenie spiżarni. Popcorn zawsze musi być w domu. Zawsze. - Odeszła złorzecząc na zjadaczy popcornu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz