środa, 10 sierpnia 2016

34. (wytrzymałościowy) Faridya, Niespokojna Muza, Biscuit Revolution, Avenue of Heroes

Data: 10 sierpnia 2016
Godzina rozpoczęcia: 6: 04
Rodzaj: trening wytrzymałościowy w formie terenu
Uczestnicy:
Faridya & Harry
Biscuit Revolution & Scott
Niespokojna Muza & Detalli
Avenue of Heroes & Ruska

Dzisiaj planowaliśmy zrobić koniom porządny trening wytrzymałościowy, z tą drobną różnicą, że nie na torze. Chcieliśmy zabrać je na łono natury, dać im trochę frajdy, szczególnie, że zaczął się właśnie dla nich sezon i potrzebowały czegoś takiego jak teren. 
Cały wieczór planowaliśmy trasę tak, aby wycieczka była wymagająca, ale nie zbyt trudna dla młodego konia wyścigowego. Kiedy już obgadaliśmy te kwestię udałam się  Det nakarmić konie i wtedy doszłyśmy do wniosku, że właściwie to mogłybyśmy się zamienić…
I takim sposobem, kiedy zwlekłam się z łóżka o 5:30 rano, po ogarnięciu się, ruszyłam w stronę siodlarni po sprzęt dla Hero. Nie miałam jeszcze tej przyjemności by jeździć na kasztanku, ale co tam. Jednakże kiedy dotarłam do jego boksu… okazało się, że był on pusty. 
Odłożyłam siodło na wieszak i rozejrzałam się po stajni. Większość koni próbowała jeszcze spać. 
- I need a hero – zanuciłam, powoli ruszając korytarzem. Może ktoś wsadził go do złego boksu?
- A Ty co jeszcze nie przy koniu? - dobiegł mnie głos Harry'ego, który czyścił sobie Fari. Zatrzymałam się na chwilę.
- No bo muszę go znaleźć… nie ma go u siebie…
- Ruska, przecież pół godziny temu zaprowadziłem je na karuzelę. Mówiłem Ci wczoraj. Obudź się wreszcie.
- Rany, no dobra, zapomniałam, wielkie mi halo…
- Masz dwie minuty.
Uśmiechnęłam się do niego najsłodziej jak potrafiłam i ruszyłam na zewnątrz. Ale gdy doszłam na karuzelę… ona też była pusta. No cholera, co się tutaj dzieje…
Wróciłam do stajni. Bo co miałam robić…
A w boksie stał sobie Hero, skubał sianko i tylko popatrzył na mnie przelotnie, kiedy stanęłam przy drzwiach. Pierwszy raz widzę konia, który potrafi się teleportować.
- Zauważyłem, że  jeszcze go nie sprowadziłaś, więc… cóż, nie musisz dziękować – odezwał się Scott, przechodzący obok z ogłowiem Biscuita.
Zdusiłam w sobie wszelkie emocje i skinęłam głową. Miałam jakieś 40 sekund na wyczyszczenie i osiodłanie, co oczywiście mi się nie udało, chociaż Hero był grzeczny. W ogóle wszystkie konie były grzeczne, bo jeszcze trochę zaspane. Uporałam się też ze sprzętem. Założyłam kask i wyprowadziłam sobie konia na zewnątrz, gdzie czekali już wszyscy. Detalli dumnie wyprostowała się, siedząc na Muzie. 
- To jedyny taki przypadek w tym tysiącleciu! - powiedziałam, grożąc jej palcem.
- Tak, tak, wmawiaj sobie.
No nic. Podprowadziłam kasztanka do schodków i wskoczyłam na jego grzbiet. Miałam być prowadzącą, więc od razu ruszyłam stępem w stronę pastwisk. Ustawiłam sobie odpowiednio długie puśliska, a w międzyczasie spojrzałam za siebie. Za Hero dreptał sobie Biscuit – jeszcze zupełnie senny. Cud, że się nie wywalił, bo nogi stawiał naprawdę przedziwnie. Za nim człapała Faridya, wyjątkowo grzeczna. Co prawda żeby nie stracić formy ciągnęła od czasu do czasu za wodze, ale nic poza tym. Muza jak zawsze dumnie stawiała swoje kopytka, ale widać była, że także miałaby ochotę na dodatkową godzinkę snu. Całkowicie ją rozumiałam. No ale dzięki temu mogliśmy odwalić kawał dobrej roboty jeszcze przy znośnej temperaturze. 
Stępowaliśmy sobie między płotami pastwisk, które o tej porze były jeszcze puste. Zielona trawa trochę pobudziła zmysłu naszych koni. Zaczęły podnosić głowy, stawiać uszy, rozglądać się po okolicy. Szczególnie żwawe zrobiły się wtedy, gdy były już pewne, że nie idziemy zwyczajową drogą, a wjeżdżamy do lasu. 
Hero bardzo chętnie przyspieszył, a za nim cała reszta. Mój kasztanek sprawiał lekkie wrażenie beczki pełnej prochu, przy której wystarczy odpalić zapałkę, a od razu wybuchnie. Wodze trzymałam napięte, ciągle przypomniałam mu, że jestem na górze i go pilnuje. 
Za sobą słyszałam narzekanie Scotta na lenistwo gniadego ogiera. Widocznie nawet poranny spacer po lesie nie był aż tak mobilizujący, jak przypuszczałam, że jest. Natomiast Faridya odzyskała swój standardowy nastrojnik – diablica. Zaczęła się buntować, szarpać, sama nie wiedziała czy najpierw chce przyspieszyć czy się zatrzymać. Harry dzielnie próbował z nią walczyć, ale zdecydował że po prostu ją przetrzyma i liczył, że zgrzecznieje. To nie mogło być zbyt komfortowe dla Muzy, która w każdej chwili mogła zarobić kopniaka, więc trzymała się mocno z tyłu. 
Przejechaliśmy w takim ustawieniu i takim tempie około kilometra drogi, gdzie wystawały korzenie. Musieliśmy uważać, ale już niedługo przedostaliśmy się na piaszczystą alejkę, która była przez nas sprawdzona. Była bezpieczna. Mogliśmy więc śmiało zakłusować. 
- No to kłusem, moi drodzy! - krzyknęłam głosem starej nauczycielki.
Hero zupełnie nie miał z tym problemu – od razu płynnie przeszedł do kłusa i tylko na chwilę za wysoko uniósł głowę, jakby chciał stanąć dęba, ale szybko odpuścił. Nawet Biscuit nie miał problemu z przyspieszeniem, co spotkało się z aprobatą Scotta.   Faridya chyba była usatysfakcjonowana tempem, bo zaprzestała haniebnych praktyk i szła w miarę grzecznie. Dzięki temu Muza mogła trochę nadgonić, ale i tak trzymała się kilka metrów za zadem Fari.
Jechaliśmy kłusem dość długo, ale starałam się często zmieniać tempo. Trasa była ustalona, więc każdy wiedział co robić i nie musiałam już krzyczeć. Ta piaszczysta, droga była dobra dla mięśni naszych koni, które musiały zmęczyć się nieco bardziej, niż gdyby biegły po twardszym podłożu. Tutaj ich kopyta lekko się zapadały, ale bardzo podobało im się to ćwiczenie. 
Po mniej więcej 20 minutach byliśmy już głęboko w lesie. Ścieżka znacznie się zwęziła, a pod kopytami zamiast jasnego, miękkiego piasku, mieliśmy zwyczajną, raczej utwardzoną ziemie. Mogliśmy ledwo zwiększyć tempo. Poruszaliśmy się więc całkiem szybkim kłusem, starając się wyciągać konie jak najmocniej. Podobało mi się to jak bardzo robiły się rozluźnione. Widocznie były zachwycone przejażdżką tak samo jak i my. 
W planie mieliśmy 6 kilometrów, a pokonaliśmy już 2. 
W końcu nadeszła moja ulubiona część trasy – rejon pokryty był górkami i dolinami, po których zasuwaliśmy żwawym kłusem w sporych odstępach. Fari kilka razy bryknęła, ale to z radości. Harry stwierdził, że chodzi teraz wyjątkowo posłusznie. Biscuit zapomniał już o swoim lenistwie i biegł nie wolniej niż reszta zastępu. Przy okazji wcale nie przypominał już siebie, a nieco zmężniał dzięki zaangażowaniu w bieg.
Ten pagórkowaty, leśny krajobraz nie był wcale taki duży, ale spędziliśmy tam dużo czasu kręcąc się w te i we wte. Wszystkim ogromnie podobała się jazda tam i wcale nie chcieliśmy jechać dalej. Ale przydałoby się w końcu zagalopować. W tym celu ruszyliśmy w kierunku północnym.
Rozciągała się tam płaska jak stół dolina, długa na ponad dwa tysiące metrów. Wszyscy wiedzieliśmy co to oznacza… Gdy tylko wyjechaliśmy z lasu, każdy z koni zagalopował od zaledwie delikatnego muśnięcia łydką. Nie chcieliśmy pozwolić im na rozproszenie się i ściganie bo to nie był cel tego treningu. Robiliśmy wszystko, by utrzymać konie w zastępie i choć było to szalenie trudne – udawało się. 
Galopowaliśmy naprawdę bardzo szybko, ale nie było to tempo wyścigowe. Nie stawialiśmy na prędkość, a na wytrzymałość, której naszym koniom jeszcze brakowało. Wkrótce poddały się i przestały szarżować, chociaż bardzo chciały. Zaufały nam, zwolniły i pozwoliły się prowadzić. Chwaliliśmy je, co tylko utwierdziło je w przekonaniu, że podjęły dobrą decyzję. Fari z początku buntowała się najmocniej, jak to ona, i jako ostatnia opuściła gardę. Kiedy to się jej jednak udało, musiałam aż obejrzeć się za siebie i zobaczyć to na własne oczy.
Galopowała równiutkim tempem, ze zwyczajnie ustawioną głową, a nie jak zwykle zadartą, albo ruszającą się na wszystkie strony. Nawet nie tuliła uszu i wcale nie wyglądała na wkurzoną. 
Konie zmęczyły się już po ¾, ale przecież musieliśmy biec dalej. Oj będą miały jutro zakwasy… my może też. To był dla nich ogromny wysiłek, a jeszcze musieliśmy wrócić stamtąd do domu! Poprawią sobie kondycję jak nic. 
Kiedy dojeżdżaliśmy na skraj łąki, zaczęliśmy pomału zwalniać. Hero trochę się spocił i ciężej oddychał, ale miał jeszcze trochę siły. Biscuit wyglądał jakby wygrał życie, był cały szczęśliwy i równie co szczęśliwy to i zmęczony. Faridya cała mokra, ale też wyglądała na zadowoloną. Z kolei Muza wydawała się być najbardziej zmęczona z nich wszystkich. Będziemy musieli dać jej dodatkowe treningi wytrzymałościowe, bo się biedulka zamęczy. Mimo że na razie i tak jeździ tylko na krótko dystansowych gonitwach, a w tym wymiata. 
No nic. Zwolniliśmy do kłusa, ale był to szybki kłus. Nie zamierzaliśmy im nagle zupełnie odpuścić. Skierowałam cały zastęp w kierunku odpowiedniej drogi, która była pokryta jasnym piaskiem. Konie znowu poczuły, że się zapadają i musiały się postarać, żeby utrzymać tempo. Poruszaliśmy się tak dość długo, chociaż robiliśmy później przerwy na chwilę zwykłego marszu. Przejechaliśmy także przez płytki strumień, a to jak się okazało przywróciło koniom trochę energii. Dzięki temu jakoś dotarliśmy na skraj lasu, a w oddali widać było już pastwiska Echo. Muza radośnie zarżała na ten widok, jedyne o czym teraz marzyła to odpoczynek w boksie. Ale musieliśmy jeszcze trochę postępować. Wszystkie cztery konie były naprawdę wykończone, ale starały się nas nie zawieść i dzielnie stępowały we wskazanym kierunku. Minęliśmy pastwiska, gdzie jeszcze na chwilę zakłusowaliśmy, żeby szybciej przejechać obok koni, które się tam już pojawiły. Zaczęły nas zaczepiać, a że były to głównie klacze, to ogierki troszkę się buntowały i chciały spędzić w ich towarzystwie trochę czasu. No niestety na postoje nie mogliśmy się zgodzić. Bez zsiadania wjechaliśmy na pustą halę. Scott podjechał do  panelu i ustawił trochę chłodniejszą temperaturę, żeby dać nam trochę otuchy po męczącym treningu. 
Po hali stępowaliśmy sobie jakieś piętnaście minut. Żeby się nie zanudzić próbowaliśmy sobie jakichś wolt czy serpentyn, a konie po terenie były naprawdę bardzo rozluźnione i elastyczne, więc szło im wyjątkowo dobrze. Później zeskoczyliśmy z nich i od razu zaprowadziliśmy na myjkę. Chris, Evan, Zen i Sky przynieśli nam kantary z uwiązami i odnieśli sprzęt do masztalerki. Koniska zostały opłukane, sprawdziliśmy im jeszcze dokładnie nogi i spokojnie mogliśmy odprowadzić je do boksów. Dochodziła 8:30, kiedy spojrzałam na zegarek w kuchence, gdzie udałam się zaraz po wyklepaniu Hero. 
Padłam na kanapę zaraz obok Det, która nie mogła już ruszyć nawet ręką. 
- Nie jadę z wami już nigdy więcej. NIGDY!
- Ja też już z nami nie jadę – odparłam na wpół żywa. Nie wstanę z tej kanapy przez co najmniej dwie godziny. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz